News will be here

Przeżyłem śmierć kliniczną, widziałem Niebo – świadectwo

Przeżyłem śmierć kliniczną, by usłyszeć słowa – Jesteś żywym świadkiem życia po śmierci i Mojej prawdziwej obecności. Jesteś świadkiem nieba, piekła, czyśćca, szatana i Mnie. Bo byłeś tam i widziałeś. Chciałem, żebyś to przeżył, by przez Twoje świadectwo otwierały się serca na Moje działanie.
Jestem misjonarzem oblatem Maryi Niepokalanej. W styczniu 1991 roku wyjechałem na misje do Eskimosów i Indian w Kanadzie. Przebywałem tam 13 lat. Indianie, do których pojechałem, mieszkali na dalekiej północy Kanady, w pięciu miejscowościach, rozsianych w promieniu ponad 400 km.

Na tym obszarze posługiwał tylko jeden misjonarz. Dlatego też Indianie, żeby móc uczestniczyć w niedzielnej Mszy św., przemierzali ów dystans samolotem. Tak kochali Pana Boga, że aby móc uczestniczyć we Mszy św., wyspowiadać się i przyjąć Komunię św., przylatywali samolotem!

Indianie są z natury bardzo religijni. Nigdy nie spotkałem ani jednego Indianina czy Eskimosa, który by powiedział, że nie wierzy w Boga! Dla tych prostych ludzi niewiara w Boga jest do tego stopnia absurdem, że mówią, iż jest to niemożliwe i że trzeba być wyjątkowo głupim i ślepym, żeby mówić, że nie wierzy się w Boga.

Jak można nie wierzyć w Boga?! Przecież jest to rzecz najbardziej oczywista na świecie! Całe stworzenie mówi nam o Bogu: powietrze, słońce, księżyc, każdy ptak itd. Każde poruszenie liścia jest dowodem na wielkość Boga.

Po pierwszej odprawionej wśród Indian Mszy św. pewna stara i schorowana Indianka wytłumaczyła mi, na czym polega indiańska mądrość:

„Jak z Bogiem rozmawiamy i Boga słuchamy, to jesteśmy wtedy mądrzy i wszystko wiemy. Jak przestajemy rozmawiać z Bogiem i Boga słuchać, wówczas wszyscy stajemy się głupi”…

Owa Indianka nie potrzebowała mojej mądrości. W prostych słowach przekazała mi to, czego ode mnie – jako kapłana – oczekiwała. Te słowa dotyczą jednak nas wszystkich – chrześcijan. Jest to oczekiwanie wielu ludzi na świecie – wielu serc, które wciąż czekają na Ewangelię:

„Abyśmy – jako chrześcijanie – potrafili kochać, modlić się i byśmy wszędzie byli znakiem Boga, uczniami Chrystusa. Aby drugi człowiek po spotkaniu z nami odchodził lepszy, a nie gorszy”.

Śmierć kliniczna
Kilka lat później wyjechałem z innym kapłanem, aby zregenerować swoje siły, na krótki urlop do Meksyku. Przebywaliśmy w kurorcie nad brzegiem morza. Pewnego dnia wcześnie rano poszedłem na spacer wzdłuż wybrzeża, aby odmówić różaniec. Morze było spokojne, tafla wody gładka, przy brzegu żadnej fali!

Początkowo nie miałem zamiaru pływać. Po chwili jednak wszedłem do wody, która bardzo przyjemnie mnie unosiła. Zacząłem więc płynąć wzdłuż brzegu. Położyłem się na plecach i tak sobie leżałem. Minęło parę minut…

Podniosłem głowę i spostrzegłem, że odpłynąłem już dość spory kawałek od brzegu. Wciąż jednak było na tyle płytko, że się tym nie przejąłem i pomyślałem sobie:

„Nic nie szkodzi – zaraz zawrócę”.

Odwróciłem się więc i zacząłem płynąć kraulem w stronę brzegu. Czułem jednak, że się od niego oddalam… Zacząłem więc płynąć szybciej, ale bez efektu: odpływałem w przeciwnym kierunku! W tym momencie zaczęła do mnie docierać myśl:

„Jest odpływ!”.

Rzeczywiście był odpływ, ja zaś nie zauważyłem czerwonych flag, które o tym ostrzegały! Woda wzdłuż brzegu wydawała się spokojna – właśnie dlatego była gładka, że trwał odpływ. Odpływałem więc coraz dalej! Byłem już naprawdę bardzo daleko od brzegu. I przyszła mi wówczas taka myśl:

„Ciekawa rzecz, że ani przez chwilę nie ma we mnie strachu, że się utopię czy że coś się ze mną złego stanie!”.

Był we mnie wewnętrzny pokój. Starałem się po prostu zachować siły i oddychać. Ogarnęło mnie przekonanie, że

„jakoś to będzie, że przecież to nie będzie moja śmierć!”.

Byłem przekonany, że ktoś mnie dostrzeże i uratuje. Zupełnie jakby ktoś do mnie wewnętrznie przemawiał słowami: „Nie bój się!”.

Tymczasem woda wyniosła mnie tak daleko, że dookoła zaczęły się pojawiać coraz większe fale. Powoli wpływałem na bezkresną przestrzeń oceanu. To już nie były żarty! Znajdowałem się kilkaset metrów od brzegu!

Od uderzenia fali obróciłem się i straciłem dostęp do powietrza. Nurt odpływu wciągnął mnie pod wodę. Po wynurzeniu otworzyłem oczy, ale nurt tak mną obrócił, że za bardzo nie wiedziałem, gdzie jestem… Szukałem więc światła, bo wiedziałem, że tam znajdę powietrze.

Wypłynąłem na powierzchnię, ale w tym momencie zaczęła się moja prawdziwa walka o życie! Uderzenie ogromnej fali powtórzyło się jeszcze kilka razy. Za każdym razem byłem wciągany coraz głębiej i coraz też trudniej było mi się wydostać na powierzchnię oceanu.

Zaczęła do mnie wtedy docierać myśl, że nurt może mnie wciągnąć tak głęboko, że nie będę już w stanie wypłynąć na powierzchnię! Na razie jednak trwała walka…

Nie myślałem jeszcze wtedy o śmierci. Nastąpiło jednak kolejne uderzenie fali, przy którym nabrałem powietrza i starałem się je trzymać jak najdłużej. Tym razem wciągnęło mnie na tyle głęboko, że znalazłem się w miejscu, w którym panowała totalna ciemność.

W mroku tym nie byłem w stanie określić przestrzeni, w jakiej się znajdowałem, ani kierunku, z którego dochodziło światło. Nie wiedziałem, jak się ratować! Powietrze w moich płucach się kończyło… Minęło kilkanaście sekund. W tym właśnie momencie zorientowałem się, że za chwilę nastąpi moja śmierć.

Próbowałem się jeszcze ratować i na oślep wykonywać rękoma ruchy, ale głębiny, w których się znajdowałem, spowijała nieprzenikniona ciemność… Czułem, jak zaciskają mi się płuca, i byłem świadom, że umieram. Nastąpił koniec…

Przedsionek nieba
Była we mnie tylko jedna myśl: nastąpiła śmierć, więc zaraz stanę przed samym Bogiem! Miałem już za sobą jakieś doświadczenie Boga [w wizji związanej z moim cudownym ocaleniem z wypadku samochodowego – przyp. red.]. Powiedziałem w myślach:

„Boże – idę do Ciebie!”, „Boże – bądź miłosierny!”, „Przyjmij moją duszę!”.

I w tym momencie ujrzałem światło Bożej obecności. Byłem wówczas zupełnie świadomy; miałem zachowaną ostrość widzenia oraz świadomość zmysłów – nigdy się lepiej nie czułem. Zobaczyłem, jak moje ciało się ode mnie oddziela. Usłyszałem głos:

„Nie przejmuj się ciałem. Ono ci jest niepotrzebne!”.

Zobaczyłem swoje ciało jak gdyby zwinięte, niczym dziecko w łonie matki. Pan Bóg utworzył dla mnie coś w rodzaju przezroczystej, szklanej bańki powietrza. I ujrzałem dwa snopy światła.

Było to zupełnie inne światło niż to, w którym byłem skąpany. Wiedziałem, że to byli dwaj aniołowie, choć nie mieli oni ludzkich kształtów. Aniołowie ci – te dwa snopy światła – zanosili gdzieś moje ciało. Usłyszałem:

„Nie zajmuj się tym – to ci nie jest teraz potrzebne”.

Był to przepiękny widok. W tym momencie odwróciłem uwagę od swojego ciała, gdyż zobaczyłem inne światło. Moja dusza doznała zachwytu nad pięknem tego, co jest po śmierci.

Szedłem, rozglądałem się i znalazłem się w czymś w rodzaju prostokątnego pomieszczenia. U góry nie było sufitu, tylko jakaś przestrzeń, tak jakbym patrzył na przepiękne niebo, a po bokach były ściany jakby ze światła.

Byłem skąpany w świetle, które miało pewne granice. To wszystko umownie nazywam pokojem. Był to rodzaj przedsionka. Miałem świadomość siebie, jako żywej osoby, z rękoma, nogami itd.

Trudno jest opisać to, co ujrzałem, gdyż nie ma do tego ziemskich odniesień. Owo światło również nie miało odpowiednika w ziemskim świetle. Byłem skąpany w świetle, które było Miłością.

W pewnym momencie owo pomieszczenie zaczęło się wydłużać i powiększać. Na jego końcu zobaczyłem coś w rodzaju katedry. Zaczęły się pojawiać przepiękne światła, kolory i muzyka. Owa katedra wyglądała jak katedra gotycka, ale ze szkła, z kryształów, ze światła. Coś wspaniałego!

Wiedziałem, że chcę tam wejść – to było niebo… To było to, co w Piśmie Świętym określa się mianem Nowego Jeruzalem („Świątynia Boga w niebie się otwarła” – Ap 11,19).

Widziałem wejście do świątyni i odczułem wielkie pragnienie, żeby do niej wejść. Musiałem jednak poczekać, gdyż wokół mnie zaczęli się gromadzić ludzie ubrani w piękne szaty – białe oraz o różnych pastelowych odcieniach (różowych, zielonych czy niebieskich).

Każdy z tych kolorów (np. czysta biel) symbolizował coś innego. To było nie do opisania. Ludzie stali w długich szatach i mieli złożone ręce. Widzieli mnie, ale jakby nie zwracali na mnie uwagi. Byłem jednym z nich, ale nie byłem tam najważniejszy. Spytałem więc:

„Co tu się będzie działo, że tu przychodzicie i że tu jesteśmy?”.

Nikt mi nie odpowiedział, więc znowu spróbowałem spytać… Zdziwiła mnie pewna rzecz: wśród tych ludzi poznawałem zmarłych ze swojej rodziny, swoich zmarłych znajomych oraz ludzi, których spotkałem na ziemi. W większości jednak były to osoby, których nie znałem.

Widziałem też osoby mniej więcej w średnim wieku. Gdy jednak zadawałem im pytania, ludzie ci nie odpowiadali. Zrozumiałem więc, że nie powinienem o nic ich pytać. To nie był odpowiedni czas. Dano mi do zrozumienia, że nastąpi coś ważnego.

W momencie, w którym zadawałem im jeszcze pytania, pojawił się mój nieżyjący od wielu lat ojciec. Podszedł do mnie i stanął po mojej lewej stronie, gdyż po prawej, w postaci słupa światła, stał mój Anioł Stróż (jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak ma na imię). Mój ojciec jakby objął mnie i rzekł: „Dlaczego pytasz? O nic nie pytaj, przecież już teraz wiesz wszystko”.

Sąd szczegółowy
Miałem wizję całego swojego życia. Zło i dobro, moje myśli, słowa, czyny były zapisane jak na twardym dysku w komputerze. To było tak, jakby Pan Bóg nacisnął jakiś guzik i wyświetlił mi się na szerokim ekranie film.

Oczami swojej duszy widziałem całe zło i dobro swego życia – całe swoje życie, od urodzenia aż do tego momentu – oraz zło i dobro, jakiego doświadczyłem. Kiedy znalazłem się w tym świetle, od razu nasuwały mi się pewne cytaty z Pisma Świętego dobrane do sytuacji, którą właśnie przeżywałem. Kiedy było światło, wówczas od razu słyszałem cytat:

„Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności” (J 8,12).

Były też cytaty o miłości. Światło i miłość – to był sam Bóg. Wiedziałem, że żyję, właśnie dzięki temu światłu. Zrozumiałem, że tyle jest we mnie życia, na ile jestem włączony w to światło, oraz że jako stworzenie Boże jestem częścią tego światła.

Zacząłem rozumieć, czym jest dusza oraz w jaki sposób Bóg stworzył moją duszę i ciało, a następnie powierzył mi misję do spełnienia. Otrzymałem zrozumienie słów:

„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40).

Kiedy komuś zadaję ból swoim słowem lub czynem, to nie wiem, jak to boli tę osobę. Ona może to uzewnętrzniać przez złość lub bunt, ale jaki ból jej to sprawiło, wie tylko ona sama. Czy tylko ona jedna? Nie – Jezus żyjący w duszy tej osoby także zna jej ból, bo jest to ból Boga w niej samej.

Jezus, który przebywa w duszy bliźniego, jest tym samym Jezusem, który żyje i w mojej duszy. Dlatego też, rozważając dany czyn czy słowo, które wypowiedziałem, dał mi Bóg poznać ból, który wówczas zadałem bliźniemu – i poznałem ciężar swego grzechu, czyli jak to Jezusa bolało.

Był to przerażający ból – miażdżący i rozrywający jak tsunami. Było to cierpienie za grzechy, które nie zostały odpokutowane lub nie zostały dobrze wyspowiadane. Grzech, który został przebaczony i odpokutowany, nie bolał; miało się jedynie poznanie, że został popełniony.

Bólu, jaki przez grzechy wobec ludzi zadałem Bogu, nie byłbym w stanie znieść, gdybym nie był w tym momencie skąpany w owym świetle i w Miłości, która mnie podtrzymywała.

I zobaczyłem wówczas wszystkie swoje dobre myśli, słowa, czyny, modlitwy i cierpienia, które ofiarowałem Bogu w ciągu życia. Było to jak balsam, jak miłość, jak orzeźwiający powiew.

W jednym momencie poznałem całe swoje życie oraz to, kim byłem w Bożych oczach. Poznałem, ile w moim życiu było dobra, a ile zła – nic nie pozostawało ukryte. Dlatego też mój ojciec powiedział do mnie: „Już wszystko wiesz”.

Wiedział on bowiem, że zostało mi dane poznanie stanu, w jakim stałem przed Bogiem, w którym byłem zanurzony. Po chwili usłyszałem słowa Pana Jezusa (nie widziałem Go, ale wiedziałem, że to był Jezus):

„Otaczają cię ci, którym pomogłeś się zbawić. Przyszli oni na spotkanie z tobą, aby razem z tobą uwielbiać Boga, przed którym stoisz. Otaczają cię ci, którym pomogłeś się zbawić modlitwą, cierpieniem i miłością”.

To Bóg zbawia, my zaś, żyjąc na ziemi, mamy za zadanie nie tylko dbać o własne zbawienie, ale swoimi wyborami i świadectwem dobrego życia – przyczynić się do zbawienia innych. Mamy być znakiem Boga, aby pomóc im Go poznać i pokochać. Mamy doprowadzić do tego, by inni też byli zbawieni.

Wszystkich, którym pomogliśmy się zbawić modlitwą, cierpieniem czy w jakikolwiek inny sposób, spotkamy po śmierci. Ci, którzy umrą przed nami, w momencie naszej śmierci wyjdą nam na spotkanie.

Oni się też stale za nas modlą, niezależnie od tego, czy przebywają w niebie, czy też w czyśćcu. Bo to, że znaleźli się w czyśćcu, a nie w piekle, może też nam zawdzięczają. To, że ich czyściec jest krótszy lub ich cierpienia są złagodzone, jest owocem naszej modlitwy i ofiar, jakie ofiarowujemy: Mszy św., Komunii św. i naszych dobrych uczynków. I oni się nam odwdzięczają, gdyż są nam bardzo wdzięczni, a kiedy znajdą się w niebie, wówczas modlą się za nas nieustannie, aby moment naszej śmierci był doświadczeniem prawdziwej miłości, którą jest Bóg. Tak wyglądał sąd szczegółowy.

Bóg pozwolił mi zapamiętać pewne obrazy. Gdy o tym myślę, powracają do mnie otwarte niejako niebiosa, niebiańska muzyka oraz przepiękne widoki z nieba, które jakby przez kryształ, przez światło do mnie dochodzą  c.d.n.
O. Wiesław Nazaruk OMI
źródło: milujciesie.org.pl