Niedawno miałem niezwykły najcudowniejszy sen jaki kiedykolwiek miałem. Chcę go Wam opowiedzieć:
Szedłem długą aleją wysadzaną starymi drzewami – wielkimi jak trzystuletnie lipy, niezwykle piękne. Nigdy wcześniej nie widziałem tak pięknych drzew, które kwitnąc rozsiewały niezwykły zapach.
Droga z jednej strony ciągnęła się prostą linią aż po horyzont, z drugiej zaś kończyła jakimiś zabudowaniami. Wokół roztaczał się park czy sad, trudno mi powiedzieć. Rosły tam w każdym razie drzewa przeróżnych gatunków. Niektóre dopiero kwitły, na innych dostrzegłem już owoce. Wąskie ścieżki wiły się wśród nich. W oddali połyskiwała tafla jeziora. Szedłem powoli w kierunku zabudowań.
Nagle dostrzegłem obok siebie nieznajomą dziewczynę. Szła milcząc. Co jakiś czas zwracała ku mnie głowę, uśmiechając się życzliwie. Byłem trochę onieśmielony, ale czułem się w jej towarzystwie wspaniale: lekko, radośnie. Emanowała życzliwością.
Człowiek dobrze czuje się z dobrymi ludźmi. Ona musiała być wyjątkowo dobra.
Od czasu do czasu zatrzymywała się przy którymś z drzew i dłuższą chwilę wpatrywała się w nie. Miałem wrażenie, że zachwyca się ich pięknem i upaja zapachem… Potem na nowo podejmowaliśmy wędrówkę.
W pewnym momencie zapytała:
„Wiesz, jak czuje się dziewczyna, kiedy otrzymuje bukiet kwiatów od kogoś kogo lubi? Dajesz dziewczynom kwiaty?”
Właściwie nie wiedziałem czy jest to pytanie, czy po prostu stwierdzenie. Na wszelki wypadek kiwnąłem potakująco głową i powiedziałem:
„Tak, daję stokrotki”.
– „Widzisz, te drzewa” – ciągnęła dalej – „rosną, szumią, kwitną, pachną dla mnie. Nawet one mnie kochają… Tu wszystko mnie kocha”.
I dodała jeszcze raz z naciskiem:
„Wszystko i wszyscy”.
Byłem zaskoczony i słowami, i sposobem w jaki je wypowiedziała – pełnym pokoju.
„Dlaczego się dziwisz?” – odgadła mnie. – „Tu nie ma smutku. Ani lęku przed niepowodzeniem, cierpieniem, chorobą, śmiercią. Tu nie ma obawy, że coś zmąci pokój. Wszystko daje mi radość i szczęście. Wszystko. Rozumiesz?”
Zabudowania na końcu alei z każdym naszym krokiem przybliżały się, nabierając coraz wyraźniejszych kształtów. W końcu ukazał się na polanie w parku duży dom, raczej dwór…
Przystanąłem trochę oszołomiony. To było arcydzieło! Majestatyczny! Zbudowany chyba z jakichś nieznanych mi materiałów, a może z marmuru. Kolory: piaskowy, różowy, wiśniowy, seledynowy i inne, które po raz pierwszy widziałem, układały się z sobą w niesłychanej harmonii.
Kiedy podeszliśmy bliżej zobaczyłem tysiące szczegółów i szczególików, z których każdy musiał być wykonany przez artystę najwyższej klasy jak Leonardo da Vinci czy Michał Anioł.
I każdy z tych artystów musiał włożyć w swoje dzieło nie tylko wielki talent i pracę, ale również wielką miłość. Dom kipiał miłością!
Nieznajoma wyraźnie cieszyła się z mojego zachwytu. Od strony dworu dobiegał śpiew… I nagle zamurowało mnie. Na skraju polany zobaczyłem małe stadko tygrysów. Pięć albo sześć. Biegły w naszą stronę.
Dziewczyna natychmiast wyczuła mój lęk.
„Nie bój się” powiedziała ze znanym mi już spokojem.
„Tu tygrysy są łagodne jak baranki”.
Poskutkowało. Ufałem jej. Podbiegły do nas bardzo uradowane ze spotkania. Zaczęły się łasić; wielkie, silne kociska. Zdawało się, że nas przewrócą. Mruczały jak domowe koty, tyle że głośniej.
Dziewczyna głaskała je, poklepywała po grzbietach, pieszczotliwie do nich przemawiała. Z zadowolenia mrużyły oczy. Pochyliła się nad jednym, a ten śmiesznie podał jej łapę, choć przecież koty tego zwykle nie robią. Nosem dotknął jej nosa, a potem szorstkim jęzorem liznął policzek.
Zabawa trwała przez chwilę.
W końcu dziewczyna powiedziała łagodnie do stadka:
„Idźcie już sobie. Zawołam was potem. Mam gościa” – odeszły.
Dalej słychać było śpiew z otwartego okna dworu. Starałem się coś w nim dostrzec.
„To moja rodzina”– ubiegła pytanie, które chciałem zadać
„Tu mieszkam… Od dwustu lat”.
Zadzwonił budzik. Bezwzględny powrót do rzeczywistości… W następne dni sporo myślałem o tym śnie. Co znaczyło „tu” w „tu mnie wszystko kocha”? To znaczy gdzie?
Śniło mi się niebo! Zacząłem dużo myśleć – nie pierwszy zresztą raz – o tym, jak będzie w niebie. Ten sen – doszedłem do wniosku – nie był rzeczywistym obrazem nieba. Jakimś tylko może jego odblaskiem.
Św. Paweł pisze przecież:
„Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9).
Choćbym nie wiem, jak się zastanawiał, choćbym nie wiem, jak starał się sobie wyobrazić i choćbym nie wiem, jak śnił, to i tak rzeczywistość nieba będzie tysiąckroć szczęśliwsza niż najszczęśliwszy sen.
Ja mierzę wszystko swoją tylko miarą. Ja pyłek; słaby, ułomny, dźwigający na sobie piętno pierworodnego grzechu w dzień i w nocy, upośledzony przez ten grzech pod każdym względem…
On, Stwórca wszechświata, Nieskończony, Wieczny, Wszechmogący, mierzy swoją miarą. Nie mogę wiedzieć, co przygotował najlepszy Ojciec tym, którzy Go miłują; Mądrość wszechmogąca…, Piękno wszechmogące…, Dobro najwyższe i wszechmogące.
Nie wiem i nie mogę wiedzieć, co doskonała Miłość, wszelka Miłość, cała Miłość i na dodatek Miłość wszechmogąca może wymyślić?
Niebo jest wieczne. Nie potrafimy również wyobrazić sobie, co to jest wieczność. Słowo tajemnicze, którego ludzki rozum nie pojmuje, bo zna tylko czas i według czasu wszystko mierzy.
Jak długo będzie trwało to życie po śmierci? 500 lat, 1000 lat? A może milion lat? Nie. Upłyną miliony wieków, a z wieczności nic nie ubędzie. Wieczność to koniec czasu, to trwanie bez końca, bez granic. Tak jak wieczny jest Bóg, tak i Jego Królestwo.
A skąd wiem, że w ogóle jest niebo? Może go nie ma? Może wszystko kończy się wraz ze śmiercią?
„Masz dowód na to, że jest niebo, piekło i czyściec?” – zapytał mnie ktoś.
Dowodu czarno na białym, takiego jak dwa razy dwa równa się cztery, nie mam. Zresztą na wiele rzeczy nie ma takich dowodów. Życie nie toczy się według zasad matematyki. Czasami po prostu trzeba wierzyć! Świat tak jest skonstruowany.
„A masz dowód czarno na białym, że po śmierci nic nie ma?” – pytam.
Można to udowodnić? Nie, ateista też wierzy, tyle tylko, że nie ma życia po śmierci. Też wierzy, choć dokładnie odwrotnie niż ja.
Św. Augustyn, św. Tomasz z Akwinu, św. Bonawentura, wielcy myśliciele, geniusze zachodniej cywilizacji, stanowczo utrzymywali, że jest niebo. Marks, Engels, Lenin, wybitni podobno filozofowie materialistyczni, równie stanowczo utrzymywali, że go nie ma. Św. Ludwik – król Francji mówił, że jest, Stalin i Mao Tse-Tung, że nie ma.
Św. Maksymilian był tak przekonany o istnieniu nieba, że dobrowolnie oddał swoje życie ziemskie. Ci, którzy go wrzucili do bunkra głodowego, wierzyli oczywiście, że nie ma ani nieba ani piekła.
Jak myślisz, komu ufam? Komu mam ufać, jak mi radzisz? Ktoś musi mieć rację, a ktoś się myli. Jeśli pierwsi mają rację, co stanie się z drugimi?
Muszę opowiedzieć się po którejś stronie. Chodzi o sprawę najwyższej wagi, nawet ważniejszą niż życie i śmierć. Prawda tym razem nie leży pośrodku. Coś jest albo nie ma.
Albo jestem z św. Agnieszką, św. Augustynem, św. Maksymilianem i wszystkimi świętymi, albo jestem po stronie Marksa, Engelsa, Lenina i innych, których lepiej nawet nie wymieniać. Po czyjej mam być stronie?
Pisma czczone przez ateistów mówią wprost, że „religia to opium dla mas” lub podobnie, w różnych odmianach. W Piśmie czczonym przeze mnie tak czytam:
„Jezus powiedział: »Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki«” (J 8,51).
Święty Paweł zaś pisze:
„Niewielkie bowiem utrapienia nasze obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas, którzy się wpatrujemy nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne” (2 Kor 4,17).
I gdzie indziej:
„Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwiąźli, ani mężczyźni współżyjący ze sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą Królestwa Bożego” (1 Kor 6,9-10).
Ja mam Pismo Święte, oni mają swoje pisma, pisemka, czasopisma itp., na których opierają swoją wiarę i sposób życia. Myślisz, że błędnie wybrałem? A oni? Nic nie ryzykują?
Poza tym wiele moich osobistych doświadczeń i obserwacji przekonuje mnie, że jest jakieś ostateczne rozliczenie ze swego życia, że jest jakaś nagroda i kara za dobre i złe czyny. Życie człowieka ma jakiś głęboki sens i cel!
A myślisz, że Ojciec Święty wierzy tylko? On wie! Jestem pewien, że dokładnie widzi ostateczne przeznaczenie człowieka… To się widzi raczej, niż dochodzi na drodze logicznych rozumowań.
Żeby jednak zobaczyć, trzeba mieć światło, w mroku widzi się niewiele albo nic. Mówię o świetle Ducha Świętego. Tak jak trzeba mieć światło słońca, by dostrzec świat materialny, tak trzeba mieć światło Ducha Świętego, aby dostrzec świat duchowy.
Ma się to światło, kiedy idzie się za Chrystusem. On jest „Światłem świata” (J 8,12).
„Kto idzie za mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia” (J 8,12).
I tu jest główny problem ateistów, materialistów itp. Wolą żyć w ciemnościach, niż jasności. Dlaczego?
„Światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło, bo złe były ich uczynki” – mówi Pan Jezus (J 3,19).
Być może dlatego? Być może, jakie życie taka wiara? Łatwiej jest niektórym wierzyć, że nie ma nieba. Oczywiście! Jaki paradoks! Jeśli bowiem jest niebo, to jest i piekło. Jeśli jest piekło, to trzeba by się nawrócić, a to może być już większy wysiłek. Wolą nie podejmować tego wysiłku, ryzykując wieczność.
Wystarczy dociekań. Muszę przede wszystkim myśleć, jak się dostać do nieba. Nie ma niczego ważniejszego niż zbawić się, zdobyć niebo; cel pierwszy, najważniejszy, sens mojego życia. Jak się tam dostać?
Pewien młody człowiek zapytał Jezusa:
„Co dobrego mam czynić, aby otrzymać życie wieczne?” (Mt 19,16).
Odpowiedział mu:
„Zachowaj przykazania” (Mt 19,17).
„Jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9).
Miłować Boga tzn. właśnie pełnić Jego przykazania. W ten sposób wyrażam moją przyjaźń, lojalność, przynależność do mojego wielkiego Mistrza i Przyjaciela.
Nie potrafię wyobrazić sobie dokładnie nieba. Nie szkodzi. I tak myślę o nim; wpatruję się w to, co niewidzialne. Bardzo mi to pomaga; daje siłę i nadzieję w trudnościach, przeciwnościach, pokusach, często daje mi moc do wybierania tego, co dobre, choć trudne.
Chcę coś zrobić dla mojego niezawodnego Przyjaciela. I wiem, że jeśli dla Chrystusa zrezygnuję z czegoś, co przyjemne i wybiorę trudniejszą drogę, zgodną z Jego wolą, tysiąckroć, milionkroć więcej otrzymam w życiu przyszłym. (A stokroć więcej już tu na ziemi).
Dokładnie takie mam poczucie; wyrzekając się czegoś z miłości do Chrystusa, gromadzę sobie skarby w niebie. Świat proponuje mi „płynięcie z prądem”, by zyskać tanią popularność w zamian za tę Przyjaźń. Proponuje mi różnego rodzaju błyskotki bez wartości w zamian za obiecane skarby. Nie, dziękuję!
Życzę Wam, byście kochali Pana Jezusa całym sercem, całym umysłem, z wszystkich sił i wytrwali w tej miłości, aż do spotkania się z Nim, twarzą w twarz w Jego Królestwie. I życzę Wam i sobie, żebyśmy mogli się tam, u Niego, kiedyś spotkać. Bardzo sympatyczna perspektywa, muszę powiedzieć.
źródło: milujciesie.org.pl