Kilkanaście lat temu urodziłam dwoje dzieci: chłopczyka i dziewczynkę. Nie planowaliśmy z mężem więcej potomstwa. Twierdziłam, że dwójka dzieci zupełnie nam wystarczy i dlatego rozdawałam rzeczy po swoich dzieciach. Nie pracowałam, bo przebywałam wtedy na urlopie wychowawczym, mój mąż niewiele zarabiał i kolejne dziecko byłoby dla nas dużym obciążeniem finansowym. Ponadto dostałam też wtedy szansę na wyjazd do dobrze płatnej pracy za granicę.
Naraz jednak zaczęłam się źle czuć. Po badaniach wykryto u mnie jakieś anomalie hormonalne i przepisano mi leki. Ponieważ jednak nie mieliśmy za dużo pieniędzy, nie wykupiłam ich. Którejś nocy nagle dostałam silnego krwotoku. Pojechałam do szpitala. Tam stwierdzono u mnie bardzo silną akcję poronną. Do dziś pamiętam, jak lekarz robiący USG krzyknął:
„Zobaczcie, płód nadal się trzyma, a tak krwawi!”.
Dla mnie był to szok. Wprawdzie w dzień krwotok ustał, ale lekarz powiedział mi, że nic w życiu nie ma za darmo i że są tylko dwie możliwości: albo będzie łożysko przodujące (co jest groźne zarówno dla życia matki, jak i dziecka), albo dziecko może się urodzić z jakąś wadą (najczęściej zdarza się to w obrębie układu kostnego).
To był koniec drugiego miesiąca ciąży, więc zrozumiałam, iż mam jeszcze czas na „usunięcie tego problemu”. Wypisano mnie do domu, a tam czekała już na mnie wspaniała oferta pracy (wysokość kwoty wynagrodzenia przeszła moje najśmielsze oczekiwania); musiałam tylko wypełnić odpowiedni formularz. Dodatkowo mój mąż właśnie się dowiedział, że za kilka miesięcy straci posadę…
Tego było już dla mnie za wiele. Ktoś z mojej rodziny zaproponował wówczas „szybką usługę”:
„Nikt się nie dowie, tym bardziej, że po takim krwotoku było to bardzo prawdopodobne”.
Miałam tylko jedną noc na zastanowienie się, mąż nic o tym nie wiedział. Nocy tej nie zapomnę nigdy… Rozwiązanie problemu wydawało się przecież takie proste i leżało niemal w zasięgu ręki – a zaraz potem wymarzona praca, dużo pieniędzy, no i spokój, bez płaczu dziecka i ponownie wielu nie przespanych nocy. Mimo to czułam jednak wyraźnie jakiś nieokreślony strach i wyrzuty sumienia.
Przez całą tę noc kołatała mi się w głowie wciąż jedna tylko, uporczywa myśl: jak spojrzę kiedyś Bogu w twarz, co zrobię, jak przed Nim stanę, co Mu wówczas powiem? Była to myśl przerażająca, bo wprost nie mogłam sobie wyobrazić tego, że miałabym Mu wówczas odpowiedzieć:
„zabiłam”…
Jednakże z drugiej strony byłam przecież jeszcze młoda, przed sobą miałam całe właściwie życie, więc – rzekłby ktoś – nad czym tu się zastanawiać?…
Nad ranem myślałam, że zwariuję; stanęłam wtedy przed małym obrazkiem Pana Jezusa i powiedziałam:
„Nie zrobię tego. Urodzę to dziecko, jakiekolwiek by ono było, ale Ty, Boże, pomóż mi je wychować. I ma to być chłopiec, i ma się urodzić w piątek”.
Sama nie wiem, dlaczego postawiłam wówczas Panu Bogu takie – można powiedzieć – ultimatum. Chyba jedynie ze strachu, złości i bezsilności…
Później zaczęły się kłopoty z ciążą. Było dokładnie tak, jak przepowiedział wspomniany wyżej lekarz: łożysko przodujące i związane z tym cały czas problemy. Było mi trudno się poruszać. Mówiłam sama do siebie:
„Jeśli to wola Boża, to będzie tak, jak ma być”.
Często robiono mi wtedy badania, gdyż obawiano się zmian w układzie kostnym dziecka; ja jednak, gdzieś w środku, cały czas miałam przeczucie, że będzie dobrze i że dzieciątko urodzi się zdrowe (chociaż nikt nie mógł mi tego obiecać).
Był to naprawdę trudny dla mnie okres. Mimo wszystko dziecko rosło, a łożysko przesunęło się trochę w bok. Stale jednak mi przypominano, żebym bardzo uważała na siebie, ponieważ w razie oderwania się łożyska lekarze mogą nie zdążyć uratować ani mnie, ani dziecka…
Nareszcie nadszedł dzień porodu. Odbył się on dość szybko, w znieczuleniu zewnątrzoponowym. I choć nie było łatwo, dziecko na szczęście urodziło się zdrowe – był to chłopiec, a do tego przyszedł na świat w piątek, i to równo o godz. 15. Fakty te jednak skojarzyłam znacznie później, gdyż wtedy zupełnie zapomniałam o swoim „ultimatum” dla Pana Boga.
Do dziś łzy napływają mi do oczu, kiedy staję nad łóżeczkiem swojego synka: mogło go przecież nie być i nigdy bym go nie przytuliła, ani nawet nie ujrzała… I do dzisiaj również dziękuję Bogu za dar bojaźni Bożej, ponieważ to właśnie ta obawa przed spotkaniem twarzą w twarz z Panem Bogiem uchroniła mnie od tej strasznej decyzji o dokonaniu aborcji.
A już w kilka miesięcy po porodzie dostałam dobrą pracę, mąż mój zaś znalazł zatrudnienie w innej firmie. Przez cały czas czułam, że ktoś tam „na górze” stale się nami opiekuje. Było to tak wyraźnie wyczuwalne, takie piękne i cudowne – po prostu tak jakby ktoś zawsze szedł przed nami z tarczą i nas osłaniał, a potem przytulał do swego serca. Nie potrafię tego opisać, ale dużo bym dała, aby ten okres znów powrócił – i to w takiej sile i mocy jak wówczas.
Dzisiaj mój syn jest dużym chłopcem; często mam wrażenie, że przez cały czas chce mi coś wynagrodzić, choć przecież o niczym nie wie. Zawsze o mnie pamięta, stale o mnie dba i wyprzedza moje pragnienia, mimo że sam jest jeszcze dzieckiem – dzieckiem, które żyje dzięki Bożej bojaźni.
Maria Krystyna
źródło: milujciesie.org.pl