W swoim 38. letnim życiu wielokrotnie sięgnąłem dna moralnego. Tylko dzięki Miłosierdziu Jezusa żyję. Dziękuję Bogu za opiekę.
Św. Faustyna w Dzienniczku napisała:
„Niech się nie lęka do mnie zbliżyć dusza słaba, grzeszna, a choćby miała więcej grzechów, niż piasku na ziemi, utonie wszystko w otchłani miłosierdzia Mojego”.
Tak stało się ze mną. Urodziłem się jako jedynak. W dzieciństwie wzrastałem w lęku i strachu. Moi rodzice nie byli religijni. W domu często piło się alkohol, paliło papierosy.
Jedyną chyba pamiątką wiary z najmłodszych lat był obraz Świętej Rodziny oraz babcia Anna, która chodziła do kościoła.
Dzielnica, w której przyszło mi dorastać i mój dom przypominały trochę „Dziki Zachód”. Awantury, wulgaryzm, przemoc, pornografia – to był dzień powszedni.
Nie brakowało mi jednak jedzenia, bo pomimo pociągu do wódki, tato ciężko pracował na „wagonach”, aby utrzymać rodzinę. Ludzie żyli wówczas w jakimś lęku, który uspokajały TV i kino.
Osobiście szukałem czegoś innego. Nie czułem się szczęśliwy, ale byłem przywiązany do rodziców. Oni się jednak rozeszli, kiedy skończyłem szkołę podstawową i musiałem się sam wychowywać.
Po rozwodzie rodziców poczułem zupełną pustkę, bunt i gorycz. Zrodziła się we mnie jakaś chęć odwetu.
W dzień okradałem ludzi z portfeli, a w nocy robiłem włamania. Pieniądze przepijałem w lokalach, traciłem na dziewczyny.
Miałem wówczas 15 lat, a już byłem mocno zdemoralizowany. Nie znałem innego życia, używałem go tak jak ci, wśród których żyłem. Tęskniłem jednak wewnętrznie za jakimś autorytetem. Myślałem o Bogu, ale nieczęsto.
Środowisko kolegów-złodziei było dla mnie źródłem przetrwania. Spotkania z milicją przynosiły nowe poniżenia, co rodziło we mnie nie tylko lęk, ale i nienawiść. Im bardziej byłem pewien, że pójdę do poprawczaka, tym więcej kradłem.
W końcu umieszczono mnie w schronisku dla nieletnich. Na zewnątrz udawałem „twardziela”, ale wewnętrznie się rozklejałem.
Wymagano od nas odnowy moralnej. Argumentem najczęściej było bicie.
Starsi koledzy tworzący swego rodzaju „subkulturę” stosowali falę poniżeń. Dochodziło do wykorzystywania seksualnego słabszych. Odurzano się klejami, lakierami, itp. Tam myślało się wyłącznie tak, jak aktualne życie dyktowało.
Później przewieziono mnie do innego poprawczaka. Schemat był ten sam. Raz uciekłem, po złapaniu bili, więc się wciąż buntowałem… Wielu spraw nie opisuję, bo przebaczyłem i nie chcę do nich powracać.
Po wyjściu z poprawczaka zamieszkałem u mamy. Pracowałem, ale często zaglądałem do kieliszka. Czułem niespełnienie, nudziłem się. Kiedy chciałem zabić konkubina mamy, musiałem wyjechać.
Zatrzymałem się w Krakowie i jakiś czas pracowałem w Hucie im. Lenina. Nie stroniłem jednak od alkoholu i kradzieży. W końcu trafiłem znów do aresztu śledczego na ul. Montelupich.
Za włamania otrzymałem razem z grzywną 7 lat pozbawienia wolności. Praca na torach uczyła mnie życia, ale z drugiej strony – inni skazani, podejście służby więziennej włączało wciąż system obronny. Tam poznałem też świadków Jehowy.
Byli to pierwsi ludzie – co z przykrością stwierdzam – którzy „nauczyli mnie”, że warto czytać Biblię. Różnili się od katolików, bo nie palili, nie przeklinali, a gdy zaczęło się czytać Strażnicę i inne publikacje – byli bardzo mili.
Stałem się przeciwnikiem Kościoła, szkalując i powtarzając wyczytane w publikacjach „świadków” herezje. Było to wszystko jeszcze powierzchowne, ale na pewno uczyniło w mojej psychice wiele zamętu. Z Krakowa „wyszedłem” wcześniej, prawie o 3 lata.
Miałem 24 lata i głowę pełną pomysłów, jak żyć zanim nadejdzie Armagedon, koniec świata, o którym mówili jehowici, przepowiadany często przez Strażnicę. Już za murem pierwsze kroki skierowałem jednak do sklepu z alkoholem. Do domu jechałem całą noc, pijąc.
Przyjechałem w piątek i od razu zacząłem „zarażać” mamę nauką „świadków”. W niedzielę mama zmarła na serce. Tak mówili, gdyż sam przy tym nie byłem.
Na pogrzeb poszedłem ze względu na rodzinę. Pamiętam wzrok kapłana… Nie myślałem o nim wtedy dobrze, a być może on modlił się za mnie…
Po pogrzebie pojechałem do ojca. Ponieważ nie mogłem u niego zamieszkać, zacząłem się włóczyć po melinach i pić. Dobrze kradłem, więc nie brakowało mi pieniędzy.
Byłem tak rozgoryczony, że nie zależało mi na niczym. Nauka „świadków” upewniała mnie, że jak umrę, to rozpadnę się na atomy i nic nie będzie. A więc żadnego sądu, odpowiedzialności i „hulaj duszo, piekła nie ma”.
W ciągu kilku miesięcy stoczyłem się na dno. Byłem jak zwierzę. Nienawidziłem życia, narzekałem, ale nawet w takim stanie Bóg mnie nie opuścił. Próbowałem popełnić samobójstwo.
Z czasem znów trafiłem do więzienia za rozbój. Tam próbowałem się powiesić, ale nieskutecznie. Agresję wyładowałem na własnym ciele, podcinając tętnice. Znów mnie odratowali.
Szukałem ucieczki w rożnych używkach. Przewieziono mnie na obserwację na Mokotów, a następnie skierowano na oddział o szczególnych środkach wychowawczych. Tam znów nawiązałem kontakt ze „świadkami”, choć też zacząłem pisać do innych wyznań, ale tylko dla wyciągnięcia jakichś korzyści.
W więzieniu każdy robił, co chciał. Oglądaliśmy filmy video, najczęściej pornosy z udziałem zwierząt, homoseksualistów, a nawet nieletnich. Piliśmy bimber, a gdy tego nie było, „pyki” (wody po goleniu) lub tzw. szampany-dezodoranty.
Liczyło się to, żeby żyć jak najweselej. W sercu jednak nie było tak naprawdę wesoło. Tęskniłem za czymś, co mogłoby mnie wyrwać z tego bagna. Czyniłem czasem wysiłki, aby się poprawić, ale moja motywacja była słaba.
Kiedyś wszedłem do katedry w Płocku. Byłem na przepustce. Stroiłem sobie żarty ze spowiedzi. Byłem podpity i nawet ukląkłem, ale nie wytrzymałem ze śmiechu i zacząłem uciekać. Spowiednik wołał za mną „zaczekaj!”. Nie czekałem, poszedłem, nie oglądając się za siebie.
W szkole, bo ktoś mi załatwił na wolności szkołę, szło mi dobrze, ale i tego nie doceniłem. Po śmierci ojca nie wróciłem z przepustki, zadałem się z rozwiedzioną kobietą i przez pięć miesięcy piłem, żyjąc w rozpuście.
Był to okres w moim życiu, kiedy mocniej zacząłem się zastanawiać nad sensem i celem życia. Zawsze jednak kierunek swojej poprawy widziałem w Strażnicy.
Do więzienia zgłosiłem się sam, bo nie mogłem wytrzymać napięcia i stresu związanego z ciągłym oglądaniem się za siebie.
Kobieta, z którą żyłem, uznała, że nie będzie czekać. Poczułem się samotny i opuszczony. Zacząłem nawiązywać kontakty z ludźmi na wolności. Poszedłem też na spotkanie świadków Jehowy.
W tym czasie odwiedził mnie Janusz, człowiek z seminarium przy Kole Maryjnym w Ełku, z którym korespondowałem już wcześniej. Przywiózł mi Wyznania św. Augustyna. Pamiętam, że nie czułem się dobrze w jego obecności, zarzucałem katolikom obłudę, sam będąc jeszcze gorszym grzesznikiem. Wytykałem uczynki tym, których znałem.
Janusz mówił:
„To tak jest, ale Krzysztof, Kościół katolicki to jest Ten Kościół”.
Słowa Ten Kościół często powracały mi w pamięci. Wówczas jednak uznałem, że nie będę nawet czytał darowanej mi książki. Gorliwiej za to podszedłem do nauki świadków Jehowy.
Prowadziłem zażartą agitację i już w więzieniu zostałem ogłoszony przez sektę tzw. „głosicielem”. Odwiedzali mnie „starsi” i „pionierzy”. Byli zawsze serdeczni, uśmiechnięci. Uczyli taktyki pozyskiwania nowych wyznawców poprzez przeznaczone ku temu podręczniki.
Czasem wewnątrz coś mnie niepokoiło, ale na każdy niepokój otrzymywałem odpowiedź:
„Popatrz na księży, na tych katolików, co cię otaczają”;
„Pamiętaj, że najgorszy brat jest lepszy od najlepszego światusa”;
„Najlepiej spalić mosty i nie truć się poprzez czytanie innej literatury”.
Z czasem w mojej świadomości i sercu dokonał się „rewolucyjny” podział ludzi na tych, co przeżyją i „światusów” oraz „filistynów”, którzy zginą i nie dołączą do wybranych.
Manipulacje wersetami z Biblii u jehowitów są tak przewrotne, że czynią prawdziwy „Armagedon duchowy”. Człowiek pragnie przeżyć jako ten „sprawiedliwy”, który przeżyje koniec świata.
Często mi podkreślano, że będąc „świadkiem”, będę jak ambasador Boga Jehowy na ziemi. Takich chwytów, argumentów na przekonanie jest bardzo wiele. Można je wykuć na pamięć w specjalnie przygotowanych podręcznikach.
I ja kułem, wkładając w to dużo wysiłku. Opuszczając zakład karny nie pozostało mi nic innego jak udać się do „braci”.
Miałem 16 złotych i zaproszenie do gorliwego udziału w ratowaniu ludzi przed zbliżającym się Armagedonem. Bracia byli mili. Nie minęło pół roku a już byłem żonaty, aby czasami „w nowym świecie” nie pozostać kawalerem.
Dziś wiem, że tak naprawdę połączyła mnie z żoną pożądliwość, „wspólny cel” zbawiania, z czego ona była zadowolona, bowiem za gorliwość jest się wynagradzanym na zebraniach poprzez zachęty, uśmiechy.
Zaraz po ślubie podjąłem pracę. Moja przeszłość była dobrze znana wielu osobom w mojej miejscowości. Spotykałem wielu dawnych kolegów, co zawsze mnie trzymało w psychicznym napięciu.
W pracy, uważając się za „sprawiedliwego”, stroniłem od rozmów. Byłem skłonny rozmawiać tylko na temat Strażnicy. W domu pojawiały się trudności.
Dowiadywałem się o wykluczeniach osób ze zboru i często znałem przyczynę, nawet tę bardzo intymną. Powstawał bunt. Kilkakrotnie mnie okłamano. Widziałem jak tzw. „starszy” bije dzieci pejczem.
To wszystko nie pasowało do tej nauki, jaką mi wpajano. Byłem świadkiem rozbijania małżeństw. Przychodziło wiele myśli, pytań, na które kazano czekać, odwołując się do tzw. „światła”. Widziałem stronniczość w postępowaniu z ludźmi.
Często na pytanie, dlaczego tak jest, mogłem usłyszeć:
„Wszyscy jesteśmy niedoskonali i trzeba tysiąca lat na poprawę.”
Wiele razy powtarzałem, że wolałbym zostać ateistą niż pójść do Kościoła katolickiego, kilku spraw jednak nie mogłem pojąć. Wyczuwałem u innych lęk przed wykluczeniem.
Za radą Strażnicy, w chwilach słabości, gorliwiej brałem się do agitacji. Zaczepiałem nawet siostry zakonne, a gdy raz udało mi się wręczyć jednej z nich broszurę Czy wierzyć w Trójcę?, czułem się jak bohater.
Kiedy raz zapaliłem papierosa, zebrał się tzw. komitet sądowniczy. Okazali mi zrozumienie ze względu na ciążę żony i nie wyrzucili ze zgromadzenia. Mogłem dalej głosić, ale nie pozwolono mi odzywać się na zebraniach.
Czułem w sobie wiele buntu, moja stara osobowość zaczęła się szybko odbudowywać. Zacząłem częściej sięgać po alkohol, środki psychotropowe. W końcu znalazłem się w szpitalu psychiatrycznym.
Po powrocie zaczęły mi się roić różne sprawy. Nie czułem się dobrze. Znów zacząłem pić, co skończyło się wykluczeniem ze zboru. Na zebraniach nikt nie podawał mi ręki, omijano mnie.
Problem pogłębił się po utracie pracy. Urodził się syn. Popadałem w coraz większe przygnębienie, które zalewałem alkoholem. Cierpiała rodzina. Zacząłem dopuszczać się grzechów wołających o pomstę do nieba. Tłumaczyłem sobie, że po śmierci nic nie ma.
Bywało, że traciłem kontrolę nad sobą. Dostawałem omamów, delirek. Na prośbę żony przychodzili „starsi”. Prosiłem:
„Pomóżcie mi, bo nie potrafię sobie poradzić, krzywdzę rodzinę”.
Pytano: „Czy przeprosiłeś?”.
Zawsze przepraszałem, bo było mi ich żal. Nie mogłem jednak sobie poradzić. Próbowałem znów popełnić samobójstwo. Karetka przyjechała szybko, odratowali mnie. Brnąłem jednak w coraz gorsze zło.
Bardzo często klękałem i prosiłem Boga o śmierć. Gdy nie nadchodziła, po upiciu się, potrafiłem Mu bluźnić.
Żona zaszła znów w ciążę. W domu jednak życie toczyło się w strachu i kłamstwie. Widziałem ich cierpienie. Wyrzuty sumienia ratowałem środkami psychotropowymi. Powracałem do alkoholu. Nie mogłem sobie wielu grzechów wybaczyć.
Szukałem gdzieś wsparcia. Na jehowitach poznałem się na tyle, że wiedziałem, że mi nie pomogą. Byłem najpierw u psychiatrów, potem u baptystów i zielonoświątkowców. Jednak to nie było to, czego oczekiwałem.
Chciałem się komuś zwierzyć, ale czułem, że nikt z tych ludzi nie zrozumie tego, co przeżywam. Zacząłem z wielkim oporem chodzić na grupę AA. Znałem jednak na ten „ból” tylko jedno lekarstwo – alkohol. Dziwię się, że mogli ze mną tyle wytrzymać. Nie myślałem normalnie.
Jakaś siła ciągnęła mnie do kościoła. W którąś niedzielę podszedłem nawet pod kościół, w którym byłem ochrzczony. Czułem lęk. W końcu cofnąłem się i odszedłem.
Zanim mnie zamknięto, żona w porozumieniu ze mną złożyła sprawę o alimenty, co pozwoliło jej przetrwać pierwsze miesiące. Ja natomiast doprowadziłem się do zezwierzęcenia, do takiego dna, jakie trudno sobie wyobrazić.
Pierwsze dni w areszcie śledczym to straszny lęk o to, że nie zobaczę już synka. Przez pięć nocy byłem sam. Klęczałem i wyłem z bólu. Ryczałem jak oszalały i wołałem do Boga o pomoc. Wewnętrznie się zapadałem. Opatrzność Boża jednak czuwała.
Trafiłem do celi, w której był mój znajomy. Widząc, co się ze mną dzieje, dodawał mi otuchy, mobilizował do jakiegokolwiek wysiłku, do myślenia. Jestem mu za to wdzięczny. Jeszcze tliła się nadzieja, że uda mi się coś uratować.
Pisałem do żony, błagając o przebaczenie. Z czasem przyszła odpowiedź pełna wyrzutów i nazwania związku pomyłką. Przytoczono mi na koniec werset z Apokalipsy 21, 8. A więc śmierć! Koniec!
Dla mnie było to oczywiste, ale gdzieś wewnątrz coś kazało mi jeszcze walczyć. Kłóciłem się w myślach z Bogiem. Odczuwałem w sobie druzgocący ból i ten głos:
„Myślałeś, że Jestem tobie podobny, że nie widziałem”.
A więc widziałeś, to Ty. Krzyczałem:
„Nie zabijaj, wychowaj mnie!”.
To często się powtarzało. Nie wiedziałem co z sobą zrobić…
Ktoś podał mi Miłujcie się! Z oporem, ale zacząłem czytać – o duszach czyśćcowych, o problemach czystości. Przyszło mi do głowy, żeby napisać do Redakcji. Tak uczyniłem.
W tym czasie przeżyłem w nocy coś, co zaczęło mnie utwierdzać w tym, że istnieje życie po śmierci. To była już inna optyka.
Moja chęć poprawy, przebaczenia i odzyskania synka dodawała sił. Zdecydowałem się na rozmowę z księdzem kapelanem. Pierwszy kontakt był tak miły i serdeczny, że poczułem, iż między ludźmi nie jestem sam.
Później przyszła odpowiedź z Miłujcie się! Wiele ciepłych słów i rad, np. częstego czytania fragmentu Ewangelii św. Łukasza 15, 11-32, mówiącego o synu marnotrawnym. Trudno mi wyrazić, co się wewnątrz mnie działo.
Od księdza kapelana otrzymałem różaniec, którego musiałem dopiero się nauczyć. Postanowiłem, że się nie poddam, że będę walczył. Szatan jednak nie dawał za wygraną. Bombardował myślami, które odciągały od Kościoła, nadchodziły z wielką siłą wewnętrzne bluźnierstwa.
Zacząłem pisać wiersze, czytać Dzienniczek św. Faustyny, uczęszczać na Msze św.
Analizując swoje życie, stwierdziłem że popełniłem niemal wszystkie grzechy.
Po przystąpieniu do sakramentu pojednania Pan Jezus po 27 latach mógł we mnie zamieszkać i zaczął wewnętrznie mnie przemieniać.
Ból nie ustępował, ale po drugim czy trzecim razie przyjęcia Eucharystii, przestałem dopuszczać się nieczystości, przeklinać. Z utęsknieniem czekałem na Mszę św. lub przyniesienie Eucharystii. W tym samym roku przyjąłem sakrament bierzmowania.
Później była rozprawa sądowa. Nie dano mi dojść do głosu, nie pozwolono na przeprosiny. Wszystko odbyło się szybko. Większość świadków to byli ludzie z organizacji żony. Myślę, że gdyby mogli, to ukamienowaliby mnie – tyle było w tych ludziach pogardy.
Prosiłem tylko, abym mógł się zobaczyć z synkiem. Wszystko jednak pozostawiłem Bogu, który dawał mi odczuć, że nie jest daleko. Powierzyłem wyrok i wszystko Jezusowi. Na sprawie oskarżono mnie o mały stopień skruchy. Bóg jednak widział od początku wszystko. On mi przebaczył i to się dla mnie liczyło.
W końcu zostałem przewieziony do innego zakładu karnego. Z czasem przyszedł rozwód, zwiększenie alimentów, eksmisja. Urodziła mi się córka, której jeszcze nie widziałem…
Dziś nie opuszczam żadnej Mszy św. i gdybym mógł uczestniczyłbym w niej codziennie i kilka razy na dzień. Chrystus Pan i Maryja zsyłają mi wciąż łaski. Bóg często zalewa moją duszę gorącem, ciepłem, które przypomina przytulenie do serca.
Każdy dzień staram się przeżyć – pomimo hałasu – w obecności Boga. Różaniec mam ciągle przy sobie. Czytam codziennie Pismo św. i pomimo ,,uderzeń złego”, pokładam całą nadzieję w Jezusie. Bez Niego nie przeżyłbym ani jednego dnia. On mnie codziennie wychowuje, oczyszczając moją duszę i wzmacniając wiarę.
Każdy dzień w tym miejscu to walka o zachowanie czystości. Każdemu mówię otwarcie o swoim katolickim przekonaniu. Moją Drogą, Prawdą i Życiem jest Jezus Chrystus, prawdziwy Bóg i Człowiek.
Dawniej przeklinałem ludzi, dziś ich błogosławię.
Mój Bóg, to Bóg Miłości, który kazał przebaczać.
Mój Bóg, to Bóg kochający życie i dlatego podjąłem duchową adopcję dziecka poczętego.
Mój Bóg, to Bóg pokoju, kochający człowieka bez względu na różnice narodowe czy społeczne.
Mój Bóg jest właśnie w Kościele katolickim.
Moja cała nadzieja jest w Bogu Trójjedynym, w którym żyję i się poruszam.
Przestrzegam przed czytaniem publikacji ,,świadków Jehowy”. Przekręcają wszystko… Cechuje ich przewrotność. Kościół katolicki, to jest ten Kościół, w którym Pan Jezus żyje i potrzebuje nas.
Krzysztof
źródło: milujciesie.org.pl