Dwudziesty wiek, tak odległy i odrębny od początków naszej ery liczonej od narodzenia Jezusa Chrystusa, miał z tamtym, pierwszym wiekiem jedną wielką wspólną kartę – prześladowania. My – ludzie XX wieku – długi czas byliśmy ich nieświadomi – albo w każdym razie nieświadomi ich rozmiarów – ponieważ objęte były nimi ziemie od wschodniej granicy Polski po Ocean Spokojny. Trwały od 1917 roku, a ustały najwyżej dziesięć lat temu. I czy całkowicie?…
Aleksander Sołżenicyn, historyk tych ciemnych lat w życiu narodu rosyjskiego, powiadomił świat o istnieniu sieci łagrów sowieckich, rozsianych od koła podbiegunowego po granicę z Chinami. Prześladowania religijne – to nie tylko łagry, to historia niemal każdej cerkwi i kościoła, to represje za posiadanie ikony czy krzyża. Ale opisywanie działań prześladowców – to tylko jedna strona medalu. Druga – to dzieje bezprzykładnego poświęcenia chrześcijan, ich walki o zachowanie wiary, przekazania jej młodszym, ich trudy i ofiary ponoszone, żeby dotrzeć do kapłana, by otrzymać sakramenty. Cierpiał Kościół prawosławny, Kościół rzymskokatolicki, najciężej – zdelegalizowany, ścigany, zepchnięty do podziemia Kościół greckokatolicki.
Większość kart z tych dziejów jest jeszcze nieznana, wiele ofiar pozostanie bezimiennymi, ale naszym obowiązkiem jest to, co wiemy lub co zostało przekazane, rozgłaszać. Tak jak kiedyś nie udało się już zidentyfikować imion męczenników z katakumb rzymskich i papież Bonifacy IV ustanowił na ich cześć uroczystość Wszystkich Świętych w dniu 1 listopada, tak i te XX-wieczne katakumby, nie w ziemi ukryte, ale rozsiane na bezkresnych obszarach tajgi, stepów i bezdroży, nie mają szans, by być objęte jakimś nowym martyrologium. W ich imieniu niech przemówią postacie, które pozostawiły udokumentowane ślady, ale chcielibyśmy, ażeby one mówiły nie tylko za siebie, ale i za rzesze tych, których głos zamilkł na zawsze. Będzie tu mowa głównie o dwóch polskich kapłanach: księdzu z diecezji łuckiej – Władysławie Bukowińskim oraz o kapucynie – ojcu Serafinie Kaszubie.
Ksiądz Władysław Bukowiński urodził się w 1904 r. w Berdyczowie. Strony rodzinne opuścił po wybuchu rewolucji październikowej. W Krakowie odbył studia prawnicze oraz teologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. W roku 1931 otrzymał święcenia kapłańskie i przez 5 lat pracował w archidiecezji krakowskiej. W 1936 r. został przeniesiony do Łucka, siedziby diecezji obejmującej Wołyń, której ordynariuszem był biskup Adolf Piotr Szelążek. I tam zastał go wybuch II wojny światowej.
Alojzy Kaszuba, urodzony w 1910 r., był dzieckiem lwowskiej dzielnicy Zamarstynowa. Wychowany w skromnie żyjącej, ale bardzo religijnej rodzinie, chodził do szkoły w swojej dzielnicy miasta, a do kościoła św. Franciszka, do ojców kapucynów. Zostawił po sobie taką opinię: Lojzek, chociaż był „ciamajdowaty”, co w lwowskiej gwarze oznaczało: mało obrotny, niezdarny, to jednak był lubiany. Batiarem ani rozbijaką nie był.
Po maturze uzyskanej w Państwowym Gimnazjum im. Hetmana Żółkiewskiego we Lwowie 20 sierpnia 1928 r. zapukał do furty klasztoru Braci Mniejszych Kapucynów w Sędziszowie Małopolskim. Po pierwszych ślubach, na których otrzymał imię Serafin, rozpoczął studia teologiczne, a później także polonistyczne (miał zdolności literackie) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Święcenia kapłańskie otrzymał w roku 1933. Na trzy tygodnie przed wybuchem wojny władze zakonne skierowały go do Lwowa. Tam przeżył wkroczenie Armii Czerwonej.
Wszystko zaczęło się 17 września 1939 r. Lwów szykował się do obrony przed Niemcami. Ojciec Serafin tak opisuje te chwile: „W klasztorze lada moment oczekują Niemców. Ktoś ich widział już na Konopnickiej. Naprężenie szalone i oto od węgła ul. Sklepińskiego idą zwartym szeregiem, najpierw długie, w przód wyciągnięte sztyki, a za nimi czapy z pięcioramiennymi gwiazdami. Boże! Bolszewiki! To było coś tak niesłychanego, że nie było nawet miejsca na zdumienie. Skąd? Dlaczego? Do klasztoru wpada na spienionych koniach jakiś szaleńczy oddział: »Błogosławcie nam!« – to jakiś oddziałek gen. Sosnkowskiego. Pomknęli jak wicher. Dokąd?”.
Lwów, uznany za stolicę zachodniej Ukrainy, „zwrócił się” do Stalina z prośbą o włączenie tej ziemi do wielkiej rodziny Kraju Rad. Nowa władza szybko zaczęła wprowadzać w czyn hasła komunistycznego reżimu.
Lwów był pełen uciekinierów z zachodniej Polski nie mających zameldowania. „Bieżeńcy” – taką nazwą zostali objęci – stali się pierwszym obiektem zainteresowania władzy. Deportacje w głąb ZSRR zaczęły się od nich, ale zaraz potem poszły rodziny wojskowych, policjantów, znaczniejsi obywatele lwowscy. Do jednego z transportów dołączył po kryjomu ks. Tadeusz Fedorowicz, aby dobrowolnie towarzyszyć wywożonym w nieznane. Ojciec Serafin dowiedział się w końcu 1940 r. o wielkim braku księży na Wołyniu. Ruszył tam, rozpoczynając, sam o tym nie wiedząc, przeznaczoną mu przez Boga misję. Ten mnich cichy i skromny, niepozorny i chorowity (gruźlik) miał w niej wykazać się siłami, odwagą i mocą ducha przewyższającymi miarę ludzką.
Już po wkroczeniu Armii Radzieckiej na Wołyń biskup Szelążek mianował ks. Władysława Bukowińskiego proboszczem katedry w Łucku. Walory duchowe, inteligencja, spokój i opanowanie oraz znajomość języka rosyjskiego stwarzały szansę, że może potrafi on obronić resztki wolności religii. Nie upłynął nawet rok panowania władzy sowieckiej, a proboszcz katedry znalazł się już w więzieniu. Niecały rok później, po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, gdy front zbliżał się w szybkim tempie, nastąpiło likwidowanie więzienia przez rozstrzeliwanie więźniów. Ksiądz Bukowiński, leżąc na dziedzińcu więziennym pod kulami, udzielał rozgrzeszenia swoim sąsiadom; cudem nie został nawet draśnięty. Gdy wkroczyli Niemcy, wrócił do swych obowiązków proboszcza katedralnego.
Okupacyjne władze niemieckie na Wołyniu w zasadzie nie prześladowały Kościoła. Ale miały na swoje usługi policję ukraińską, która wykorzystywała każdą okazję, ażeby dokuczyć ludności polskiej. W miarę upływu czasu władzę na tym terenie coraz częściej przejmowały: Ukraińska Powstańcza Armia (UPA), potem rosnąca w liczbę partyzantka radziecka, ale również zwykłe bandy rozbójnicze, używające różnych haseł, w imię których paliły, grabiły i mordowały. Ludność polska mogła oczekiwać obrony tylko od oddziałów Armii Krajowej. Właściwie to cały Wołyń był w ogniu.
W tym ogniu znalazł się ojciec Serafin. Objął wpierw obowiązki duszpasterza w Karasinie, ale gdy wieś została spalona przez UPA, osiadł w parafii Dermanka. Tam rozwinął swą działalność duszpasterską. Objeżdżał opuszczone kościoły, przygotowywał dzieci do I Komunii św., urządzał odpusty, pielgrzymki, rekolekcje dla młodzieży, wszystko w nader skromnych warunkach. Zaczęli zgłaszać się wierni „zza kordonu”, tzn. zza dawnej granicy polsko-radzieckiej, pozbawieni kapłanów od czasów rewolucji. Ojciec Serafin dwoił się i troił, jeździł, gdzie go dowozili, lub szedł piechotą, gdy nie było innej możliwości.
Wszędzie, gdzie trafiał, ożywiał wiarę i praktyki religijne. Tak o nim mówili ludzie z tamtych stron: „To był człowiek obdarowany miłością i miał jakieś natchnienie miłości i czułości do ludzi. Spełniał rolę kapłana, misjonarza, brata… To była sama pokora św. Franciszka i ubóstwo. Zgadzał się ze wszystkim. Nigdy mu nie było źle, nigdy nie był głodny, nigdy mu nie było chłodno… On wyrażał swoją miłość względem Boga pokorą, cichością, pobożnością. On się bardzo poświęcał. Do niego przyjeżdżali nie końmi, ale wołami, wołając do chorego w nocy, a on jechał. Nieraz przyjeżdżał tak zmęczony, że mdlał. Odratowany, szedł dalej”.
Biskup Szelążek wykorzystywał każdą sposobność, by ogarniać opieką duszpasterską także katolików na wschód od jego diecezji. Gdy tylko działania wojenne na to pozwalały, jego księża przemierzali dostępne terytoria, wskrzeszając na nich życie religijne. Dotarli do Żytomierza, Kijowa, Charkowa, Dniepropietrowska, a nawet Dnieprodzierżyńska – wszędzie do ludzi, którzy księdza nie widzieli od czasów rewolucji. Ale gdy wojna miała się już ku końcowi, a Stalin, w przededniu układów jałtańskich, czuł się pewien swego władztwa aż po Bug, w styczniu 1945 r. nastąpiła fala aresztowań księży i likwidacji czynnych kościołów.
Ksiądz Władysław Bukowiński, ze swoim sędziwym biskupem i dwoma konfratrami, został odesłany z Łucka do więzienia w Kijowie i tam zasądzony na 10 lat pozbawienia wolności. Opuszczone kościoły dewastowano lub przeznaczano je na inne cele. W jednej wsi wołyńskiej piękny, drewniany kościółek postanowiono zamienić w świetlicę do zabaw wiejskich. Młodzież miejscowego Komsomołu zaprosiła młodych z okolicy na pierwszą zabawę taneczną. Zeszła się gromada, był ktoś z harmoszką. W momencie rozpoczęcia tańców nagle same z siebie zaczęły grać organy. W okamgnieniu wszystkich wymiotło z kościoła. Zamknięto go na cztery spusty. Stopniowo zarosły go wkoło krzaki i burzany, bo nikt nie śmiał się nawet zbliżyć, by nie usłyszeć przypadkiem upiornych organów. I tak przetrwał do dziś.
Ojciec Serafin Kaszuba w 1943 r. przeżył cudem spalenie przez UPA Dermanki, ale ponieważ większość parafian zginęła w tym napadzie, przeniósł się z resztką do Starej Huty, pod opiekę oddziałów Armii Krajowej. Do tej Starej Huty ciągnęły niedobitki z różnych polskich wsi. Ojciec Serafin był wśród nich ostoją, pociechą, znakiem nadziei. Organizował wspólne modlitwy, śpiewanie suplikacji przed Najświętszym Sakramentem.
W 1944 r. na dobre wróciła władza radziecka. Bandy znikły. Ojciec Serafin wykorzystał to, by odwiedzić skupiska polskie na całym terenie, niosąc posługę duszpasterską. W roku 1945, po układach w Jałcie, zaczęła się na szeroką skalę zakrojona akcja „repatriacyjna” Polaków, czyli wywożenie ich do Polski. Jechały niekończące się transporty z ludźmi stłoczonymi najczęściej w bydlęcych wagonach, o chłodzie i głodzie. Nie wszyscy wyjeżdżali, część wolała zostać na ziemi swych przodków. Przed ojcem Serafinem stanął najcięższy dylemat w życiu: jechać z „repatriantami” czy pozostać? Wiedział już o aresztowaniach księży w Łucku, o tym, że jeżeli zostanie, czeka go nielegalna praca lub więzienie. Namawiany przez parafian i przyjaciół, przyłączył się do transportu, w którym jechali.
Mijali wsie i kościoły opustoszałe. „Wagony toczyły się z brzękiem i gruchotem” – wspominał. „W Równem dwie strzeliste wieże witają nas krzykiem milczącej rozpaczy… Dojeżdżamy do Zdołbunowa. Myśli się kłębią. Trzeba się decydować”. Dyskretnie przygotował walizeczkę z naczyniami liturgicznymi i brewiarzem. Gdy pociąg stanął na stacji i zapowiadał się dłuższy postój, ojciec Serafin, pod pozorem, że idzie odprawić Mszę św., zeskoczył z wagonu na tory. I więcej nie wrócił. (cdn.)
Źródło: milujciesie.org.pl