News will be here

Archipelag śladów Boga (4)

Ksiądz Władysław Bukowiński miał w Polsce szczególną mi­sję do speł­nie­nia: udać się do władz za­kon­nych ojca Se­ra­fi­na Ka­szu­by i uzy­skać zgo­dę na jego po­zo­sta­nie w ZSRR. Czy­nił to nie tyl­ko z sym­pa­tii do od­da­ne­go współ­pra­cow­ni­ka, ale i z wła­sne­go, głę­bo­kie­go prze­ko­na­nia, że ojca Serafina nikt nie da rady za­stą­pić.

W drodze po­wrot­nej wiózł dla ojca Se­ra­fi­na po­zwo­le­nie, bło­go­sła­wień­stwo na dalszą pra­cę, ale też gorącą proś­bę, aby przy­je­chał przy­naj­mniej na tro­chę do kraju, by pod­le­czyć płu­ca. Z tymi bo­wiem dobrze nie było. Po­mi­mo cho­ro­by oj­ciec Se­ra­fin pra­co­wał bez wy­tchnie­nia, od­wie­dza­jąc sku­pi­ska ka­to­lic­kie i nie ba­cząc, że go ści­ga­ją czuj­ne oczy bez­pie­ki.

Raz póź­ną nocą od­pra­wiał Mszę św. w jed­nej pol­skiej cha­cie. Na­bo­żeń­stwo już się koń­czy­ło, gdy ktoś za­alar­mo­wał, że idzie mi­li­cja. Kto zdą­żył, to uciekł. Oj­ciec Se­ra­fin zo­stał sam, przy­kuc­nął przy pie­cu, ja­kaś ko­bie­ta za­rzu­ci­ła mu na ra­mio­na i głowę dużą chu­s­tę, któ­rą się otu­lił. Gdy mi­li­cjan­ci wpa­dli, py­ta­jąc o popa Se­ra­fi­na, wska­zał ręką drzwi wyj­ścio­we. Funk­cjo­na­riu­sze, biorąc go za ba­busz­kę grze­ją­cą się przy piecu, wy­bie­gli. Tak wtedy ocalał.

Skazany „za włóczęgostwo”

Niewiele czasu upłynęło od tego wydarzenia, a został złapany. Sta­ło się to 6 marca 1966 roku, na dworcu au­to­bu­so­wym w Ku­sta­na­ju. Właśnie wybierał się do Moskwy, aby w imie­niu ka­to­li­ków z Kazachstanu do­po­mi­nać się o ze­zwo­le­nie na oficjalne miej­sce kultu i prawo le­gal­nej pracy dla dusz­pa­ste­rza. W roz­pra­wie sądowej, odbytej w trybie przy­śpie­szo­nym, ska­za­no go na 5 lat zesłania „za włó­czę­go­stwo”. Zesłanie, kara wy­my­ślo­na jesz­cze za cza­sów caratu, polega na tym, że skazany zostaje wy­wie­zio­ny do odległej miej­sco­wo­ści, której nie wol­no mu opusz­czać. Sam musi za­dbać o miesz­ka­nie i środ­ki do życia. Ma obo­wią­zek zgłaszać się w ustalonych ter­mi­nach w miej­sco­wym po­ste­run­ku milicji. Ojcu Se­ra­fi­no­wi wy­zna­czo­no jako miej­sce ze­sła­nia sow­choz w Aryk­te, 150 km od Ak­mo­liń­ska. Za­miesz­kał tam ką­tem u nie­miec­kiej ka­to­lic­kiej ro­dzi­ny. Na tym pust­ko­wiu bra­ko­wa­ło mu po­cząt­ko­wo Pi­sma św. i ksią­żek, od­twa­rzał więc z pamięci ka­non mszal­ny i mo­dli­twy. Spo­kój i uf­ność w Bogu go nie opusz­cza­ły.

Tym­cza­sem wierni i przy­ja­cie­le sta­wa­li na gło­wie, żeby naj­pierw się do­wie­dzieć, gdzie ze­słańca wy­wie­zio­no, a po­tem prze­słać mu naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. W nie­spo­dzie­wa­nej pacz­ce na­de­szło wszyst­ko to, co po­trzeb­ne było do Mszy św., ra­dość ojca Se­ra­fi­na nie miała gra­nic. Po­tem do­tar­ły do Aryk­ty dziel­ne nie­wia­sty z resz­tą ekwi­pun­ku. Za­czę­li się też do ojca prze­ko­ny­wać lu­dzie miej­sco­wi.
Milenium chrztu Polski na obczyźnie

Wła­śnie tam, na tym od­lu­dziu, przy­szło ojcu Ka­szu­bie świę­to­wać mile­nium chrztu Pol­ski, ra­zem z kil­ko­ma przy­by­ły­mi ro­da­ka­mi: „Pła­ka­li­śmy ser­decz­nie i rzew­nie. Bo jakże nie pła­kać, kiedy tam da­le­ko tak wielkie świę­to, a nas tu czwo­ro w ob­cej nie­miec­kiej cha­cie po­wta­rza te same sło­wa przysięgi: «my, dzie­ci na­ro­du pol­skie­go» i do­da­wa­li­śmy jesz­cze «roz­pro­szo­ne na da­le­kich, obcych zie­miach». Iluż to razem z nami płacze w tym wielkim dniu dzi­siej­szym ty­siąc­le­cia. W Taińczy, Szor­tan­dy na po­sioł­kach, a i tam daleko w Rów­nem, Zdoł­bu­no­wie, Korcu. Ser­decz­na matko – niech Cię płacz sierot…

Niem­cy płakali razem z nami. Może przez współ­czu­cie, a może i w ich sercach roz­bu­dzi­ła się tęsknota do innego życia, gdzie w maju kwitną kwiat­ki, ozdabia się nimi ołtarz Gottesmutter i śpiewa pełną pier­sią. My­śmy też śpie­wa­li trzy dni rano i wie­czo­rem. Georgi przy­po­mniał piękną me­lo­dię li­ta­nii i na­wet nie baliśmy się prze­cho­dzą­cych pod oknem kazachskich są­sia­dów. Podobno nieźli ludzie, szko­dzić nie będą. Sami scho­dzą się ze swoim muł­łą tak samo”.

Ciągłe zmaganie z reżimem

Z czasem wieść, że w odległym sowchozie przebywa kapłan katolicki, ro­ze­szła się szeroko. Zaczęto zjeżdżać po sakramenty z wszystkich stron. Były dni, gdy do chrztu przywożono kil­ka­na­ścio­ro dzieci, w różnym wieku.

Władze dostrzegły szybko, że miej­sce zesłania zamienia się w ru­chli­wą placówkę duszpasterską. Że­gna­ny ogól­nym płaczem, pod eskor­tą milicji, ojciec Serafin zo­stał przewieziony w okolice Ar­sza­tyń­ska, do wioski za­gu­bio­nej w ste­pie, zamieszkałej prawie wy­łącz­nie przez mahometan. Z Mszą św. trzeba było się ukrywać w ruinach meczetu albo wła­snym pokoju. Ale i tam zaczęli docierać przy­ja­cie­le z po­przed­nich placówek i sa­mot­ność prze­sta­ła być tak uciążliwa. Ojciec Se­ra­fin zaczął też pró­bo­wać coraz śmielej wy­jaz­dów, uży­wa­jąc pretekstu wizyt u le­ka­rza. Rzeczywiście, pomocy me­dycz­nej potrzebował. Zima była ciężka, a warunki życia nie na jego słabe zdro­wie.

Zupełnie nagle otrzymał zwol­nie­nie z zesłania i pozwolenie na po­wrót do Celinogrodu. Radość Ojca i parafian, do których wrócił, była wiel­ka, ale wkrótce się okazało, że „od­po­wied­nie czynniki” pla­nu­ją coś no­we­go. Niby to w trosce o scho­ro­wa­ne­go człowieka za­mknię­to go w domu dla nie­ule­czal­nie chorych, po­ło­żo­nym daleko od miasta, we wsi Mała Ty­mo­fie­jów­ka. Nie mogąc działać na szer­szym polu, ojciec Serafin swoją dusz­pa­ster­ską gor­li­wość skupił na miesz­kań­cach za­kła­du: kalekach, sta­rusz­kach, ob­łoż­nie chorych. Ale świa­do­mość niewoli, izo­la­cji od świata, gdzie tyle dusz go po­trze­bu­je, stawała się nie do znie­sie­nia: zaczął ob­my­ślać sposób wy­rwa­nia się z za­mknię­cia.

9 marca 1967 r. nocą, nie­zau­wa­żo­ny przez stróża, uciekł z za­kła­du i prze­szedł pieszo ileś ki­lo­me­trów do miejsca, gdzie czekał na niego pod­sta­wio­ny sa­mo­chód, nim dojechał do Ce­li­no­gro­du i ukrył się u zna­jo­mych.

Kapłan w Karagandzie

Ksiądz Bu­ko­wiń­ski, cho­ru­jąc na nerki i reumatyzm, nie miał już zdro­wia, by po­dej­mo­wać się dłu­gich i da­le­kich pod­ró­ży mi­syj­nych, ale wy­ko­rzy­sty­wał każ­dą oka­zję, by po­głę­biać wie­dzę re­li­gij­ną tych, z którymi miał kon­takt. Gdy zgła­sza­li się ro­dzi­ce z dziec­kiem do chrztu lub I Ko­mu­nii św., ka­te­chi­zo­wał rodziców, na­kła­da­jąc na nich obo­wią­zek re­li­gij­ne­go wy­cho­wa­nia dziec­ka. Tej pracy ka­te­che­tycz­nej było wie­le, gdyż wiadomo było, że w Ka­ra­gan­dzie jest stale osią­gal­ny ksiądz, więc ludzie przybywali z da­le­kich stron. Z tego powodu ks. Wła­dy­sław ni­gdy nie wy­jeżdżał w so­bo­ty i nie­dzie­le, za­wsze licząc się z przy­jaz­dem ko­goś po­trze­bu­ją­ce­go ka­pła­na.

Ksiądz Bukowiński starał się też nie pominąć nadarzających się okazji, by z niewierzącymi dorosłymi, a głów­nie mło­dzie­żą, dyskutować na tematy świa­to­po­glą­do­we, próbując im otwie­rać oczy na inne niż mark­sizm sys­te­my filozoficzne.

W wyniku takich rozmów zna­na w Karagandzie prawniczka przy­ję­ła chrzest z jego rąk. Gdy wieść o tym się ro­ze­szła, KGB za­re­ago­wa­ło na­tych­miast. Ksiądz został aresz­to­wa­ny. Neofitka ru­szy­ła z odsieczą, dotarła do sądu, żą­da­jąc uwol­nie­nia za­trzy­ma­ne­go: „Tu w Ka­ra­gan­dzie kobieta nie może spokojnie przejść przez ulicę. Kręci się peł­no chu­li­ga­nów, któ­rzy zdzie­ra­ją pal­ta, a wy ich nie aresztujecie. Ale nad sta­rym i cho­rym czło­wie­kiem jak Bu­ko­wiń­ski to się znę­cać po­tra­fi­cie”. Do­pię­ła swe­go. Sę­dzia, zwal­nia­jąc ks. Wła­dy­sła­wa, rzekł ponuro: „Da, da, Bu­ko­wiń­ski, ile­ście do­bre­go na­ro­du napsuli!”.
Tatiana

Ksiądz Bu­ko­wiń­ski miał dobre wy­czu­cie chwili: wśród młodej in­te­li­gen­cji i w śro­do­wi­skach uni­wer­sy­tec­kich dawał się za­uwa­żyć fer­ment my­ślo­wy. Zaczęto do­strze­gać pry­mi­ty­wizm ma­te­ria­li­zmu dia­lek­tycz­ne­go i po­szu­ki­wać in­nych sys­te­mów fi­lo­zo­ficz­nych. Modne stały się fi­lo­zo­fie Wscho­du.

Modzie tej ule­gło mię­dzy in­ny­mi śro­do­wi­sko stu­den­tów fi­lo­zo­fii uni­wer­sy­te­tu w Le­nin­gra­dzie. Za­czę­to z za­pa­łem zbierać się, dys­ku­to­wać, uprawiać jogę i me­dy­ta­cję, man­tro­wać. Jed­na stu­dent­ka, Tatiana Go­ri­cze­wa, czyniła to z wiel­kim za­pa­łem. Od­czu­wa­ła po­trze­bę kon­tak­tu z Absolutem, ja­kie­goś wy­zwo­le­nia. „(…) Urodziłam się w kra­ju, w któ­rym tra­dy­cyj­ne war­to­ści kultury, re­li­gii i mo­ral­no­ści zostały świa­do­mie i sku­tecz­nie wy­ple­nio­ne. Przy­szłam i szłam zni­kąd i donikąd. Nie mia­łam korzeni i mo­głam wstę­po­wać w pustą i bez­sen­sow­ną przy­szłość (…).

Ży­łam jak za­szczu­ta i zła, mała bestia, ni­gdy się nie pro­stu­jąc i nie pod­no­sząc gło­wy, nie po­dej­mu­jąc sta­ra­nia, by coś zro­zu­mieć lub po­sta­no­wić. W wy­pra­co­wa­niach szkol­nych pi­sa­łam tak, jak na­le­ża­ło, że ko­cham oj­czy­znę i Le­ni­na, i moją mamę, ale to było gład­kie kłam­stwo. Od dzie­ciń­stwa nie­na­wi­dzi­łam wszyst­kie­go, co mnie ota­cza­ło (…). Moi ro­dzi­ce mają strach we krwi; strach, któ­ry pa­ra­li­żu­je każdą nor­mal­ną myśl i każ­de zdro­we uczu­cie. Wy­ro­śli do­praw­dy w in­nych cza­sach i zo­sta­li wy­cho­wa­ni, kie­dy lu­dzi nie za­bie­ra­no au­ta­mi, lecz roz­strze­li­wa­no na­tych­miast, w piw­ni­cy ich wła­sne­go domu.

Ta­tia­na za­czę­ła od­naj­dy­wać bli­skie sobie idee w fi­lo­zo­fii Nie­tz­sche­go i w eg­zy­sten­cja­li­zmie Sar­tre’a. Zra­zi­ła się nie­co do ćwiczeń jogi, ale zwy­czaj po­wta­rza­nia man­try jej po­zo­stał. „Zmę­czo­na i zniechęcona wy­ko­ny­wa­łam swe ćwi­cze­nia jogi z mantrami (za­klę­cia­mi). Trze­ba wiedzieć, że do tego mo­men­tu ni­gdy nie od­ma­wia­łam mo­dli­twy i nie zna­łam żadnej. Ale w jednej książ­ce jogi pro­po­no­wa­no jako ćwi­cze­nie chrze­ści­jań­ską mo­dli­twę Ojcze nasz”.

Szła jednego dnia szarą, nie­cie­ka­wą okolicą i z przyzwyczajenia za­czę­łam to [Ojcze nasz] mówić do sie­bie jako mantrę, bez wyrazu i au­to­ma­tycz­nie. Mówiłam chyba sześć razy i na­gle zo­sta­łam zupełnie od­mie­nio­na. Po­ję­łam, nie moim – wartym śmiechu – ro­zu­mem, lecz całą moją istotą, że On ist­nie­je. On, żywy, Oso­bo­wy Bóg, który ko­cha mnie i wszyst­kie stworzenia, który stwo­rzył świat i z miłości stał się czło­wie­kiem. Ukrzy­żo­wa­ny i Zmartwychwstały Bóg. (…) Jaka ra­dość i jakie jasne światło było w mym ser­cu. Ale nie tyl­ko w mym wnę­trzu, cały świat, każdy kamień, każ­da ro­śli­na, były na­sy­co­ne de­li­kat­ną po­świa­tą.

Świat stał się dla mnie kró­lew­skim, ar­cy­ka­płań­skim stro­jem Pana. Jak mogłam wcześniej tego nie do­strzec? (…) Otworzyło się też moje ser­ce. Zaczęłam lubić ludzi. Mogłam ro­zu­mieć ich cier­pie­nie, również ich wy­so­kie po­wo­ła­nie, po­do­bień­stwo do Boga. Za­raz po moim na­wró­ce­niu wszyscy lu­dzie wydawali mi się podobni do cu­dow­nych miesz­kań­ców nie­ba i nie pragnęłam ni­cze­go innego, jak tylko czynienia do­bra i słu­że­nia ludziom i Bogu”.

Tatiana poczuła gwałtowną po­trze­bę oczysz­cze­nia, zrzu­ce­nia z sie­bie całego ba­la­stu grze­chów z po­przed­nich lat, za­czę­ła szukać moż­li­wo­ści spo­wie­dzi i wte­dy od­na­la­zła całe, dotąd ukryte bogactwo Ko­ścio­ła pra­wo­sław­ne­go.

Trwał tam cały czas, ro­dził świę­tych Starców i mę­czen­ni­ków, gro­ma­dził sza­re rzesze ludu, któ­ry nie za­po­mniał Boga, roz­da­wał ła­ski sa­kra­men­tal­ne, eg­zor­cy­zmo­wał i bło­go­sła­wił, oczysz­czał z grze­chów i po­ku­to­wał za nie. Gdy Tatiana, po od­by­ciu dłu­giej ko­lej­ki, uca­ło­wa­niu Ewan­ge­lii i krzyża, sta­nę­ła przed spo­wied­ni­kiem, ten za­raz się zorientował, że ma do czy­nie­nia z nowo na­wró­co­ną. „Opo­wia­dam o moim al­ko­ho­li­zmie, o moim roz­pust­nym ży­ciu sek­su­al­nym, o mo­ich nie­szczę­śli­wych związ­kach mał­żeń­skich, o prze­rwa­nych cią­żach i nie­zdol­no­ści ko­cha­nia ko­go­kol­wiek – mó­wię z tru­dem. Wstyd po­wstrzy­mu­je mnie, łzy ta­mu­ją mi od­dech. (…) Otrzy­mu­ję roz­grze­sze­nie dzię­ki Mi­ło­sier­dziu Bo­że­mu…”.

Rosyjski renesans religijny

Tatiana nie była jedyną na­wró­co­ną. Już zaczął się okres, któ­ry w swo­ich pa­mięt­ni­kach na­zwa­ła ro­syj­skim re­ne­san­sem re­li­gij­nym. Na­wra­ca­li się jej ko­le­dzy i ko­le­żan­ki, po­wsta­wa­ły gru­py, or­ga­ni­zo­wa­no se­mi­na­ria, za­in­te­re­so­wa­nie re­li­gią wzra­sta­ło: „Otwo­rzy­łam w me­trze moją ksią­żecz­kę do na­bo­żeń­stwa i za­czę­łam czy­tać hymn ku czci Bo­ga­ro­dzi­cy. Obok mnie sie­dział mło­dy czło­wiek. Spo­strze­głam, jak jego oczy wpi­ły się w tekst. Czy­tał ra­zem ze mną. Na­prze­ciw nas sie­dzia­ła ja­kaś parka – dwoje mło­dych lu­dzi. Od­szy­fro­wa­li ty­tuł na okład­ce – »Pra­wo­sław­na ksią­żecz­ka do na­bo­żeń­stwa«. Bar­dzo zdzi­wie­ni i pod­nie­ce­ni po­ro­zu­mie­wa­li się wzro­kiem. Kiedy opu­ści­łam po­ciąg, mło­dzi ludzie rów­nież wy­sie­dli i pod­bie­gli do mnie: »Gdzie to moż­na do­stać? Pro­szę nam po­wie­dzieć, za­pła­ci­my za to każ­dą cenę«. Cóż mo­głam im po­wie­dzieć, kiedy sama przez cały rok szu­ka­łam ksią­żecz­ki z mo­dli­twa­mi. Jesz­cze trud­niej ją u nas zna­leźć niż Biblię!”.

Renesans re­li­gij­ny nie uszedł uwa­dze czynników rządowo-par­tyj­nych. Wzmagały się represje. Tatiana wy­rzu­ca­na ze wszystkich miejsc pra­cy, musiała się za­do­wo­lić posadą win­dziar­ki. Los in­nych by­wał gorszy. Nie­któ­rzy zostali za­mknię­ci w szpi­ta­lach psy­chia­trycz­nych, gdzie czło­wiek nie ma żadnych praw i gdzie stop­nio­wo nisz­czy się jego mózg, znę­ca nad du­szą i śmier­tel­nie za­tru­wa ciało.

Tatiana, wie­le­kroć prze­słu­chi­wa­na i in­da­go­wa­na, na­uczy­ła się w tych oko­licz­no­ściach sztu­ki mil­cze­nia, albo odpowiedzi naj­krót­szej z moż­li­wych. „Po­wiedz­cie mi, Ta­tia­no Mi­chaj­łow­na, skąd macie tę wiarę w Boga? Wy­cho­wa­li­ście się w nor­mal­nej świeckiej ro­dzi­nie, wasi ro­dzi­ce są in­te­li­gent­ny­mi ludź­mi, ate­ista­mi. Nie macie żadnych spo­łecz­nych źró­deł, by wie­rzyć. Nie po­cho­dzi­cie prze­cież z war­stwy szla­chec­kiej ani spo­śród »ku­ła­ków«. Dla­cze­go właśnie wy, lu­dzie z uni­wer­sy­tec­kim wy­kształ­ce­niem, wie­rzy­cie w te non­sen­sy? Dla­cze­go wie­rzy­cie w te bred­nie?”. Ta­tia­na od­po­wia­da­ła z uśmie­chem: „A twier­dzi­cie, że cu­dów nie ma!”.
źródło: milujciesie.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *