Przez 35 lat, nie znając Boga i wiary, szedłem przez życie kłamiąc, kradnąc i zabijając siebie alkoholem, lekami, narkotykami. Ceniłem tylko te wartości, które znajdują się na topie współczesnego świata…
Czyniłem zło i zło zbierałem; do końca zakłamany, nie widzący swoich grzechów, win i całej tej zgnilizny w sobie, uważałem, że wszyscy inni mnie krzywdzą, nie rozumieją i dlatego to zło mnie spotyka. Zacząłem nienawidzić świata, ludzi, a po jakimś czasie i siebie.
W domu rodzinnym nie było Boga, jedynie ciągłe awantury pijanego ojca, z którym po pewnym czasie zacząłem wspólne picie. Zaszedłem w tym dalej od niego – osiągnąłem stan zaawansowanego alkoholizmu, ze wszystkimi stanami delirycznymi włącznie z paraliżami powodowanymi czasowym brakiem wszystkich używek. Doprowadziło mnie to do skrajnej degeneracji, czego przykładem może być następujące zdarzenie: będąc na głodzie alkoholowo-lekowym przyszedłem do domu i od schorowanej mamy (po operacji serca) próbowałem, po raz któryś z rzędu, wyrwać jej parę groszy. Wybuchła awantura, mama zasłabła. Karetka pogotowia zabierała mamę, a ja myślałem o tym, żeby jak najszybciej odjechała, żebym mógł wynieść co cenniejsze rzeczy i zamienić je na alkohol i leki.
Któregoś dnia doszedłem do wniosku, że nie jestem już człowiekiem, ale chodzącym złem i zacząłem szukać śmierci. Sądziłem, że w ten sposób znalazłbym rozwiązanie wszystkich moich problemów. Śmierć ojca, później mamy, przyspieszyła tylko mój upadek; pozostała rodzina (brat i siostra) pozamykała drzwi. Została mi więc samotność i włóczęgowski tryb życia – kanały, klatki schodowe, piwnice, dworce. Bezdomność, mój cień-kac, i pęd, pęd do zła, aż do zatracenia. Moje zdjęcia wisiały w sklepach, kawiarniach z podpisem „Uwaga, złodziej!” Napiętnowanie na maksa. Musiałem chodzić „kanałami”, bałem się dnia. Cały ten lęk i nienawiść do wszystkiego co dobre zabijałem śmiercionośnymi mieszankami alkoholu i leków. Pijąc te „wynalazki” doszedłem do takiego stanu, że niejednokrotnie leżałem brudny w centrum miasta, obojętnie gdzie, tam, gdzie mnie powaliło. Już nikt się do mnie nie przyznawał, bo byłem jak ścierka powalana w łajnie zła.
Za swoje niecne czyny trafiałem do więzień. To były, paradoksalnie, chwile oddechu, ale i tam piłem i ćpałem. Któregoś dnia wyszedłem i za litr wódki kupiłem adres „meliny” – dom św. Brata Alberta w Świnoujściu. Poznałem tam inny świat: życzliwość, zrozumienie, modlitwy przy posiłkach. Wszyscy byli niby tacy sami jak ja, ale inni niż ja, bogatsi o coś, czego sam nie miałem, bogatsi o wiarę. Bałem się wejść do kaplicy domowej, gdzie odmawiana była Koronka do Miłosierdzia Bożego. Uważałem się za innego, dlatego też poszedłem do miasta, zrobiłem włamanie i wniosłem do tego domu alkohol i zło. Uważałem oczywiście, że dobrze zrobiłem, odwdzięczając się w ten sposób za gościnę. Jak bardzo się myliłem, przekonałem się po paru dniach, kiedy zostałem aresztowany i w celi komendy policji zrobiłem rachunek sumienia zakończony próbą samobójstwa. Skasowałem się z życia przez powieszenie. Odratowano mnie i odwieziono do schroniska dla bezdomnych. Tam złorzeczyłem wszystkim, sobie też: – Żyć nie umiesz i nawet zabić się nie umiesz, co ty jesteś za bydlę! Oberwało się też ratującym mnie lekarzom i policjantom. Wtedy usłyszałem pytanie Leszka, założyciela domu św. Brata Alberta – Kazik, chcesz jechać do Jezusa? To imię – Jezus – uderzyło we mnie z taką siłą, że powiedziałem – Chcę!
Cały balast mojego grzesznego życia zostawiłem w Świnoujściu – 35 lat bagna i śmierci duchowej. Pojechałem do Lichenia, Kalwarii Zebrzydowskiej i Częstochowy. Wszędzie tam byłem po raz pierwszy. W licheńskim sanktuarium Matki Boskiej, Bolesnej Królowej Polski, podczas drogi krzyżowej, przy grobie Jezusa usłyszałem wewnętrzny głos: – Uwierz, Ja jestem i kocham ciebie. Wszystko, na czym budowałem swoje dotychczasowe widzenie świata, runęło, a ja poczułem się pusty i brudny. Płakałem, długo klęcząc i trzymając rękę Chrystusa leżącego w grobie. Nie chciałem wyjeżdżać z Lichenia, chciałem tam zostać, ale musiałem wracać do rodzinnego miasta. Tam znów powróciłem do dawnego życia, znów piłem i czyniłem wiele zła. Jako niebezpieczny alkoholowy psychol i recydywista trafiłem do zakładu karnego. Otrzymałem duży łączny wyrok, ale ziarenko wiary zasiane w Licheniu zaczęło kiełkować. Będąc w celi powtarzałem zasłyszane wcześniej zdanie: „Jezu, ufam Tobie”.
W tym czasie, w lokalnej prasie ukazała się seria artykułów szkalujących bezdomnych i schroniska, w których mieszkają. Przedstawiono je jako wylęgarnie zła, a mój przykład był podstawą do udokumentowania słuszności tezy. Zrozumiałem wtedy, że to ja jestem sprawcą zła i po raz pierwszy poczułem w sercu żal za swoje czyny, poczułem jaką krzywdę swoim postępowaniem uczyniłem. Napisałem list przepraszający wszystkich bezdomnych i założyciela domu, Leszka. Poprosiłem o pozwolenie na powrót do schroniska, oczywiście po odsiedzeniu wyroku. Zamiast odpowiedzi pisemnej zjawił się u mnie sam Leszek. Wszedł do celi, przywitaliśmy się serdecznie, i powiedział – Synu, gdy wyjdziesz, wracaj do domu, czekamy! Świat zawirował mi ze szczęścia – dostąpiłem łaski osobistego przebaczenia od człowieka, którego wcześniej skrzywdziłem. Leszek przywiózł dla mnie prezenty: Ewangelię, modlitwy i książki religijne. Rzuciłem się na to wszystko, jak człowiek na pustyni, spragniony i wycieńczony, który odkrył wodę. W krótkim czasie wchłonąłem wszystko, a pragnienie było jeszcze większe.
W wyniku mojego wcześniejszego życia dało znać o sobie moje nadszarpnięte zdrowie. Właśnie w tym momencie, kiedy miałem w sobie już tę radość i nadzieję na lepsze jutro. Dostałem zapaści – reanimacja, potem wyjście na przerwę w karze ze względów zdrowotnych. 10 listopada 1992 roku bramy więzienne zamknęły się, a ja pierwsze kroki skierowałem do knajpy i całe moje przyrzeczenie dane Leszkowi, że wrócę do domu, poszło wniwecz. Znów przekreśliłem siebie. Alkoholizm to nie choroba, a zniewolenie demonami, które legionem atakują człowieka od środka i dążą do całkowitego jego unicestwienia. Dotarłem w końcu do domu. Pijany jak ściera leżałem na korytarzu obok kaplicy i radykalnie chciałem ze sobą skończyć, ale bracia bezdomni zatrzymali mnie i zaprowadzili do Leszka, który chciał mnie widzieć w takim stanie, w jakim właśnie byłem. – Leszek, ty mi nie pomagaj, bo ja idę na zatracenie – powiedziałem. Wstał zza biurka, podszedł, przytulił mnie i powiedział: – Synu, witaj w domu. Dał mi nowe ubranie, pieniądze i kazał zostać w schronisku.
Szedłem płacząc i wyrzucając sobie na cały głos: – Dlaczego zawsze wybieram zło, dlaczego takie ze mnie bydlę? Szedłem przez park płacząc i nawet nie zauważyłem, kiedy ktoś się do mnie przyłączył, a potem położył rękę na moim ramieniu. Wypełniła mnie radość, pokój, poczułem słodycz ukojenia i nieopisane szczęście. Usłyszałem jakby wewnętrzny głos – Człowieku, to po co Ja ciebie wypuściłem z więzienia? Uporządkuj wnętrze swoje, bo jakbyś miłości w sobie nie miał, już by ciebie nie było.
Myślałem, że oszaleję, gdy słodycz i radość minęły. Ujrzałem wtedy wszystkie grzechy od dzieciństwa – wszystkie świństwa i łajdactwa, samo zło. To wszystko biczowało do krwi Jezusa Chrystusa, a On mi mówi, że mnie kocha, że ja mam w sobie miłość, że nie jestem samym złem!.. Dwa tygodnie nie mogłem ani jeść, ani spać… i te ciągłe podszepty zła, abym dalej pił, kradł, kłamał i kręcił, abym nie ufał Jezusowi, bo On takich jak ja nie potrzebuje. – Zobaczysz, wyrzucą ciebie z tego domu. Należysz do nas, do zła. Nie masz żadnych sakramentów!!! Nagłe skoki temperatur, duszenie ciężarem grzechów, ataki demona, który robił wszystko, abym się tylko nie zmienił.
Po dwóch tygodniach wewnętrznej walki wszedłem do kaplicy domowej i przed obrazem Jezusa Miłosiernego padłem na kolana – Boże, błagam Cię o ratunek! Bądź moim Panem do końca moich dni. Nie chcę już pić, ćpać, kraść, czynić zła, chcę normalnie żyć. Nie chcę być Judaszem w domu mego Pana. Niech się dzieje zawsze Twoja wola, Panie Jezu Chryste, nigdy więcej moja. Bądź moim Panem, Jezu! Po tych słowach poczułem w sercu pokój i nieopisaną radość, eksplozję radości. Cała kaplica wypełniła się słońcem i zobaczyłem cały mój świat w innych barwach, kolorowy i radosny, uśmiechnięci ludzie, piękna przyroda. Chciałem krzyczeć z radości, że Jezus żyje i w tym stanie pobiegłem do kościoła, a później do Leszka. Opowiedziałem mu o wszystkim, wyznałem kim byłem, co robiłem, zrzuciłem przed nim wszystkie swoje maski. Powiedziałem też, że nie mam żadnych sakramentów. Obaj płakaliśmy ze szczęścia.
Leszek zadzwonił do proboszcza parafii pw. bł. bp Kozala i zacząłem chodzić na nauki przygotowujące do chrztu. 3 lutego 1993 r. przyjąłem chrzest i I Komunię św. Wcześniej odbyłem generalną spowiedź z całego życia, do której przygotowywałem się całą noc, spisując wszystko dokładnie, aby potem powiedzieć Panu Jezusowi całą prawdę, nie zapominając o niczym. Przed przyjęciem Jezusa chciałem mieć serce jak najczystsze.
Sakrament pokuty i pojednania przeżyłem bardzo głęboko. Namacalne spotkanie z Bogiem uświadomiło mi Jego wielką miłość do nas. Po chrzcie i I Komunii św. poczułem się jak dziecko. Zrozumiałem wtedy, co znaczy powtórnie się narodzić – stać się nowym stworzeniem z ducha, nie z ciała. Wtedy to, podczas bardzo uroczystej Mszy św., otrzymałem po modlitwie wstawienniczej słowo: dziękczynienie za łaskę nawrócenia z Pierwszego Listu św. Pawła do Tymoteusza (1Tm 1,12-17).
Pan uzdrowił mnie całkowicie z alkoholizmu, lekomanii, narkomanii i całego mojego zła, uwrażliwił moje sumienie i dał nowe życie. Uzdrowił całkowicie – zabrał to wszystko, jakby nigdy nie istniało. Zaczęło się moje nowe życie dla Pana i Jego chwały. Rzuciłem się w wir pracy dla bezdomnych, dla alkoholików, dla biednych i chorych. Zacząłem uczestniczyć w modlitwach i pielgrzymkach, w działalności wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, w grupie Żywego Różańca, ale przede wszystkim wszystkie swoje sprawy oddawałem Miłosierdziu Bożemu.
Nadszedł dzień bierzmowania i już umocniony darami Ducha Świętego powróciłem po przerwie do zakładu karnego. Nie buntowałem się, wiedziałem po co tam wracam, zrozumiałem już wcześniej usłyszane w sanktuarium Brata Alberta, a później w Kalwarii Zebrzydowskiej słowa: Nie wyście mnie wybrali, lecz Ja was wybrałem. Już pierwszego dnia pobytu w więzieniu, w celi ogólnej, dałem świadectwo wiary i odmówiłem różaniec, po którym otrzymałem słowo: Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą (Mt 16,18). I stało się niebawem to wszystko, co Pan powiedział – powstało Bractwo Modlitwy i Trzeźwości „Arka” w jednym zakładzie karnym, potem w drugim, trzecim itd. Grupy modlitewne recydywistów modlących się o przemianę własnego życia, za wszystkich, których skrzywdziliśmy, za nasze rodziny, o łaskę przebaczenia. „Arka” płynie do dzisiaj. W międzyczasie powstał biuletyn, a teraz już gazeta „Dobry Łotr”. Pielgrzymki więźniów do sanktuariów maryjnych, przyjmowanie brakujących sakramentów w zakładach karnych – to wszystko Jezus Chrystus czyni dzisiaj, bo On jest, żyje, przemienia nas!
Doczekałem się ułaskawienia. Cały czas ewangelizuję, nie tylko w więzieniach, ale też i w kościołach, szkołach, klubach AA, podczas pielgrzymek. Pan się mną chwali, aby w pełni ukazać swoje Miłosierdzie. To On dał mi zdolności i siły do napisania książki „Wiara i życie nie tylko w obrazach” (2 tys. egzemplarzy rozeszło się w Polsce i na świecie). W 1996 r. otrzymałem łaskę malowania obrazów, aby jeszcze pełniej i do większej liczby osób docierać z Dobrą Nowiną, że Jezus żyje! Otrzymałem też błogosławieństwo od Ojca Świętego, jak też uznanie Światowego Bractwa Więziennego (Prison Fellowship International), które wyróżniło mnie dyplomem za duży wkład i zaangażowanie w ewangelizację.
Od 10 lat jestem nowym człowiekiem, bo Jezus nadał mojemu życiu sens. Pojednałem się z rodziną i tymi, których wcześniej skrzywdziłem. Żyję dla Jezusa i mówię o Nim na spotkaniach, rekolekcjach, poprzez wystawy i moje wiersze- modlitwy. Głoszę chwałę i dziękczynienie za ten ogrom łask i darów, które Pan Bóg daje tylko za to, że jesteśmy.
On czeka także na ciebie, bracie i siostro. Na mnie czekał 35 lat po to, aby obdarzyć mnie nowym życiem, życiem pełnym radości. Teraz wiem, gdzie udać się po pomoc i wsparcie w trudnych chwilach. Msza św., sakrament pokuty i pojednania, Eucharystia, modlitwa (moja ulubiona to Koronka do Miłosierdzia Bożego) to Droga, która uwalnia, uzdrawia wszystko łaską Miłości, obecnej we wszystkich tabernakulach i na ołtarzach całego świata – naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Chwała Tobie Panie Jezu za wszystko, co uczyniłeś i czynisz codziennie dla mnie i wszystkich ludzi!
Kazimierz
źródło: milujciesie.org.pl