Praca duszpasterska i podróże misyjne po Kazachstanie i innych regionach zauralskich rozwijały się pomyślnie, gdy po okresie względnej liberalizacji władze postanowiły znów przykręcić śrubę. W czerwcu 1958 r. został aresztowany ksiądz Władysław Bukowiński, z końcem roku ksiądz Bronisław Drzepecki, a na początku 1959 r. ksiądz Józef Kuczyński.
Zatrzymanie księdza Drzepeckiego nastąpiło w takich okolicznościach, że milicja zapieczętowała drzwi kapliczki w Zielonym Gaju, zanim wierni zdążyli zabrać z niej Najświętszy Sakrament. Dopiero w nocy udało się jednemu chłopakowi przedostać przez niewielkie okno do wnętrza i „ukraść” cyborium z Ciałem Pańskim. Żeby nadać aresztowaniom pozory postępowania zgodnego z prawem, księża – po długim i ciężkim śledztwie – zostali postawieni przed sądem. Wyroki padły różne: ks. Drzepecki – 10 lat, ks. Kuczyński – 7 lat, ks. Bukowiński otrzymał najmniejszą karę – 3 i pół roku.
Opatrzność Boża zrządziła, że znaleźli się niebawem w jednym obozie w Czunie pod Irkuckiem. Obóz był ciężki. Księży zatrudniono przy wyrębie lasu. Musieli załadowywać, a potem ciągnąć wagoniki wypełnione wielkimi belami drewna. Praca była ponad siły. Niemniej radość, że byli razem, i wspomnienie tego, czego zdążyli dokonać przez krótki okres wolności, dodawały sił. Ksiądz Józef Kuczyński mówił: „Ciężko, nawet bardzo ciężko, jest siedzieć 7 lat, zwłaszcza gdy się już przedtem odsiedziało 10 lat. Ale muszę przyznać, że za tamte dwa i pół [pracy kapłana na wolności] opłaci się znowu siedzieć i 7 lat”.
Praca idzie dalej
Na szczęście dla kontynuacji pracy duszpasterskiej pozostało na wolności jeszcze kilku księży. Jednym z nich był kapłan greckokatolicki, ks. Aleksy Żarecki, którego ks. Bukowiński znał dobrze, bo pracowali razem w Kazachstanie, i tak jego postać opisał w swoich wspomnieniach:
„Poznaliśmy się z ks. Aleksym w 1955 r. w Karagandzie, gdzie już w roku następnym doprowadził do otwarcia kościoła dla Ukraińców. Ksiądz Aleksy nauczył się łacińskiej Mszy św. i odprawiał ją w języku cerkiewnosłowiańskim dla Ukraińców, a dla Niemców i Polaków po łacinie [Kościół greckokatolicki był na terenie ZSRR zdelegalizowany]. Był to kapłan nadzwyczaj gorliwy i pracowity. Oprócz bardzo intensywnej pracy w Karagandzie, odbywał wycieczki misyjne do bliższych i dalszych miejscowości w pobliżu Karagandy.
W 1957 r. przedsięwziął ks. Aleksy podróż daleką i bardzo niebezpieczną. Dotarł mianowicie do księdza metropolity Slipyja, który przebywał przymusowo w domu starców w Kraju Krasnojarskim na Syberii. Ksiądz Aleksy spotkał się z nim w lesie. W drodze powrotnej został ujęty i przez pięć dni wypytywany w urzędzie bezpieczeństwa w Krasnojarsku. Wprawdzie wypuszczono go na wolność i powrócił do Karagandy, ale odtąd ziemia zaczynała mu się palić pod nogami. Ksiądz Aleksy po długiej rozwadze zdecydował się wyjechać z Karagandy, w której i bez niego było wielu księży.
Odtąd rozpoczął się ostatni okres misjonarski pracy ks. Aleksego Żareckiego, który w pełni zasługuje na miano okresu heroicznego. Trwał ten okres pięć lat (1957 – 1962)… Kilkakrotnie był w okolicach Kujbyszewa na Powołżu. Dłuższy okres pracował na Uralu w obwodzie permskim i dalej na południe, w obwodzie orenburskim. W Kazachstanie często bywał w Aktiubińsku i okolicy oraz na terytorium osieroconym wskutek uwięzienia ks. Bronisława i ks. Józefa – w obwodach kokczetawskim i celinogrodzkim.
W 1960 r. Aleksy był zameldowany w mieście Orsk, w obwodzie orenburskim. Pewnego razu, gdy wrócił do domu, po krótkiej zresztą wycieczce misyjnej, dowiedział się, że milicja wymeldowała go podczas jego nieobecności. Ksiądz Aleksy nie zgłosił się na milicję w tej sprawie; stał się dobrowolnie – że się tak wyrażę – włóczęgą Chrystusowym. Nigdzie nie zameldowany, tylko z paszportem przy sobie, kontynuował pracę misyjną, mimo iż wiedział, że to nie skończy się inaczej jak uwięzieniem. Takim bezdomnym włóczęgą Chrystusowym ks. Aleksy był przez dwa lata.
W kwietniu 1962 r. przybył ks. Aleksy do Karagandy. Dwa razy był u mnie. Przyjmowałem go z wielkimi środkami ostrożności, bo bałem się o niego. Ksiądz Aleksy był zawsze szczupły i dość wysoki, a wtedy wychudł do reszty. Tylko oczy mu błyszczały. Wyglądał faktycznie na wyznawcę wiary i kandydata do męczeństwa… Skarżył się, że wśród ciągłych wędrówek popsuł mu się żołądek. Radziłem mu natychmiast wyjechać z Karagandy i udać się do Tadżykistanu, gdzie jeszcze nigdy nie był i gdzie mógł o wiele spokojniej pracować. Dałem mu kilka pewnych adresów w różnych miejscowościach Tadżykistanu.
Ksiądz Aleksy przyznawał, że sytuacja w Karagandzie jest niebezpieczna, mówił jednak, że bardzo mu żal zamieszkałych w Karagandzie Ukraińców, grekokatolików, którzy są bardzo zaniedbani, a garną się do niego. Mówił, że postara się jak najprędzej zakończyć swoją pracę duszpasterską wśród Ukraińców, potem wprost z Karagandy pojedzie do Tadżykistanu. Bóg jednak zarządził inaczej.
Mniej więcej 12 maja 1962 r. szedł ks. Aleksy samotnie jedną z ulic Karagandy. Tam go ujęto, a wnet potem formalnie aresztowano. Odbył się sąd nad ks. Aleksym. Zasądzono go na dwa lata więzienia za włóczęgostwo. Potem był w obozie niedaleko Karagandy. Miał wprawdzie lekką pracę krawiecką, lecz bardzo się uskarżał na męczące towarzystwo żulików. Poza tym pogłębiała się jego choroba żołądka. Nie odbył zasądzonych mu dwu lat więzienia. Zmarł w końcu 1963 r., w wieku 49 lat, w szpitalu obozowym, w miasteczku Dolinka, tam też został pochowany. Wdzięczni Ukraińcy odnaleźli jego mogiłę na cmentarzu i postawili ładny krzyż na niej…”.
Następny włóczęga Chrystusowy
W poprzednim odcinku zostawiliśmy ojca Serafina Kaszubę pasterzującego na terenie całego Wołynia. Wiedział, że czasu ma niewiele, gdyż przeczuwał jakąś nową falę prześladowań. Zamykano niektóre kościoły, dokuczano najaktywniejszym parafianom. Jeden urzędnik powiedział ojcu: „Wy nam mieszajetie w rabotie” – co zabrzmiało jak pogróżka. W kwietniu 1958 r., tego samego roku, w którym znaleziono preteksty, by zaaresztować naszych trzech księży z Kazachstanu, w gazecie miejscowej w Równem ukazał się felieton pt. Ziemskie sprawy księdza Kaszuby z opisem jego rzekomego pijaństwa i rozwiązłości. Powszechnie szanowanego kapłana oszkalowano w niewybredny sposób. Nie chodziło w tym wypadku o poruszenie opinii publicznej miasta, która znała ojca od najlepszej strony, ile o znalezienie pretekstu, aby go usunąć. I rzeczywiście, po dwóch dniach ojciec Serafin otrzymał zakaz sprawowania jakichkolwiek funkcji duszpasterskich.
„Od dzisiaj nie masz prawa” – powiedział funkcjonariusz NKWD. Ojciec Kaszuba odwołał się do władz republiki, do Kijowa, a tymczasem nadal odwiedzał jeszcze czynne lub ukryte po domach placówki duszpasterskie, tyle że po kryjomu. Z Kijowa zwodzono go nadzieją na zatwierdzenie jako proboszcza w Korcu lub Samborze. Tymczasem dano mu do zrozumienia, że dalszy jego pobyt w Równem jest źle widziany. Użyto podstępu, by go wymeldować. Pozostawała zatem tułaczka „nielegalnej roboty” misyjnej. Gdy przebywał we Lwowie na leczeniu szpitalnym, zamknięto tak bliskie jego sercu kościoły w Równem i Ostrogu. Wierni, pozbawieni świątyń, tym bardziej potrzebowali oparcia duchowego. Ojciec Kaszuba pisał w 1959 r. do rodziny: „Przywykłem już do niejednego, co dawniej zdawałoby się nie do zniesienia. Szkoda, że wszystkiego nie mogę opisać.
Dość, że czuję się pożytecznym i potrzebniejszym może niż dawniej. To, co trzeba robić w tym okresie [spowiedź wielkanocna], wielu już spełniło. W domu zawsze mają To, Co Najbardziej Potrzebne [Mszę św.]”. Nie będąc nigdzie zameldowanym, ojciec Kaszuba zaczął jeździć po coraz większym obszarze, mając nadzieję, że gdzieś uzyska pozwolenie na legalną pracę duszpasterską. Był na Białorusi, Wileńszczyźnie, we Lwowie, Samborze, Kijowie, trafił na Zaporoże, do Estonii i na Krym. „Nie martwcie się moją tułaczką. Czuję się wyśmienicie. Bawi mnie szalenie, że moje nazwisko figuruje w literaturze” – pisał do rodziny po kolejnej, szkalującej księży publikacji. „Szkoda, że nie mogę Wam posłać tej budującej książeczki, która wyszła niedawno w Grodnie pod obiecującym tytułem »Katolicyzm bez maski«”.
To „czucie się wyśmienicie” i „bawienie” było na pociechę rodzinie, bo w rzeczywistości to już nie były wędrówki duszpasterskie, a nawet nie tułaczki, ale ucieczki, chowanie się i kluczenie przed ścigającymi. Wszędzie natrafiał na życzliwych i pomocnych ludzi, ale też wszędzie goniło go NKWD jako niebezpiecznego osobnika bez zameldowania, bez pracy, wroga ustroju i szpiega Watykanu. Osiadł na trochę w Leningradzie, gdzie miał przyjaciół, którzy załatwili mu pracę ekspedienta w sklepie zielarskim, a potem w Dźwińsku (Dyneburgu) został palaczem w kotłowni szpitala gruźliczego. Rodzina błagała go, by wrócił do Polski. „Gdybym rzucił teraz tych moich biedaków, nie miałbym nigdy spokoju. Osiemnaście lat tu spędzonych zbyt mocno wżarło się w życie, żeby można z lekkim sercem zaczynać coś innego. Pewnie, że gdyby taka była wola Boża wyrażona przez Przełożonych, nie wahałbym się ani chwili, ale tego nie widzę, a raczej coś zupełnie przeciwnego” – pisał jeszcze w 1958 r.
Kierunek – Kazachstan
W trakcie swoich nigdy nie przerwanych kontaktów z katolikami europejskiej części ZSRR ojciec Kaszuba wielokrotnie słyszał o deportacjach Polaków, Ukraińców i przedstawicieli innych narodowości do Kazachstanu. Mówiono też, że pomimo wysiłków garstki kapłanów całe wsie katolickie i skupiska w miastach tego kraju są pozbawione opieki duszpasterskiej. Ojca zaczęła nurtować myśl, by tam spróbować pracy misyjnej. Po długich przygotowaniach jesienią 1963 r. znalazł się w Kazachstanie. Trafił na czas, gdy rzeczywiście brak było rąk kapłańskich, by sprostać wszystkim potrzebom. Księża Drzepecki i Kuczyński byli jeszcze w obozie, ksiądz Bukowiński dopiero co wyszedł.
Ostatni okres więzienia spędzili razem, przeniesieni do obozu dla „religioznych” w Sosnówce, w Republice Mordowskiej. Władze komunistyczne miały złe doświadczenia z umieszczania księży razem z innymi więźniami. Zaczęły więc tworzyć specjalne obozy dla duchownych i liderów różnych wyznań i sekt. W Sosnówce księża mieli lżejszą pracę, za to bardzo liche wyżywienie. Ale cieszyła ich możliwość porozumiewania się, wspierania duchowego i kontaktów ekumenicznych.
W Sosnówce przebywał po więzieniu i przymusowym pobycie w domu starców greckokatolicki metropolita lwowski Josef Slipyj, zanim Jan XXIII w 1962 r. nie wyprosił jego uwolnienia i pozwolenia na wyjazd do Rzymu, gdzie spędził resztę życia. Razem z czcigodnym metropolitą w obozie przebywało 27 księży greckokatolickich. Prawosławnych było kilkuset. Wszyscy księża katoliccy odprawiali codziennie rano Mszę św. Opłatki przysyłano w paczkach żywnościowych, wino robiono z rodzynek. Ksiądz Drzepecki spowiadał i głosił konferencje dla świeckich i duchownych. Ksiądz Kuczyński wszystkich ujmował swoją wesołością i niewyczerpanym zasobem anegdot. Stosunki były braterskie; wszystkich podniecała zapowiedź i przygotowania do soboru powszechnego. Spodziewano się po nim wielkiego zbliżenia między wyznaniami chrześcijańskimi. Panowała atmosfera ekumeniczna.
Ksiądz Bukowiński, zwolniony z Sosnówki, wrócił do Karagandy – do przerwanej uwięzieniem pracy duszpasterskiej. Trzeba było odnowić kontakty, ożywić życie religijne, zadbać o katechizację, gdyż poziom elementarnej wiedzy religijnej słabł z każdym rokiem. Pomimo solidnie nadszarpniętego zdrowia ksiądz Władysław dwoił się i troił, aby sprostać wszystkim potrzebom. Po nocach nasłuchiwał radia watykańskiego, nadającego audycje o trwającym soborze. Odbierał te audycje w językach nieznanych w Kazachstanie, np. po łacinie, których nikt nie zagłuszał.
W tej sytuacji ojciec Serafin zjawił się tam, jakby spadł z nieba. Objął opieką teren celinogrodzki, osierocony po księdzu Drzepeckim, ale z wrodzoną energią włączył się w podróże apostolskie, starając się dotrzeć tam, gdzie jeszcze nikt nie był. Oczywiście i tu, w Kazachstanie, praca misyjna była nielegalna, najeżona niebezpieczeństwami. Księża dla niepoznaki pracowali zawodowo: ojciec Serafin otworzył warsztat introligatorski, ksiądz Władysław – biuro pisania podań i listów do urzędów.
Czasy się nieco zmieniły: uparte domaganie się środowisk religijnych o prawo do swojego miejsca kultu i duszpasterza czasem odnosiły skutek, a w każdym razie stawiały problem na płaszczyźnie oficjalnych pertraktacji. Odmowa czynników miejscowych ośmielała do odwołań do władz centralnych, czego władza miejscowa wolała uniknąć. Z drugiej strony coraz śmielsze i liczniejsze petycje i fakt gromadzenia się ludzi na modlitwie w różnych domach przynaglał organa bezpieczeństwa do ostrych interwencji, w których uczestniczyła obok funkcjonariuszy także młodzież z Komsomołu.
W 1965 r. ks. Bukowiński otrzymał pozwolenie na pierwszy wyjazd w odwiedziny do krewnych w kraju. Podczas wszystkich spotkań w Polsce proste, rzeczowe słowa ks. Władysława roztaczały obraz jakby przeniesiony z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Bez wrogości do prześladowców, z wyrozumiałością dla ludzkiej słabości, ze spokojem i zdumiewającą siłą wiary mówił nie tyle o sobie, ile o Bożych dziełach, które się dokonują. Zapytany o przyszłość wiary w systemie komunistycznym, skoro księża są nieliczni, schorowani i nie najmłodsi, odpowiadał z niezachwianą ufnością: „Bóg wie lepiej od was, ile mamy lat i sił. Przyśle następców, jak będzie chciał”. I tak przebiegały przez dni jego pobytu „długie, nocne rodaków rozmowy”.
Źródło: milujciesie.org.pl