Moje zniewolenie grzechem samogwałtu rozpoczęło się w szkole podstawowej. Miałem wówczas trzynaście lat i brakowało mi świadomości, że wkraczam na drogę zła. Nie wiedziałem wtedy, że popełniam grzech, nie miałem wyrzutów sumienia ani poczucia winy. Nie miałem też przy sobie kogoś, kto by mi to uświadomił.
Chodziłem do kościoła, spowiadałem się, nieświadomie pomijając ten grzech, przyjmowałem świętokradzko Najświętszy Sakrament. Wymyślałem najprzeróżniejsze kłamstwa, aby mieć okazję do samogwałtu, kupowałem gazety pornograficzne, oglądałem filmy. Jednym słowem, niemalże wszystko w moim życiu obracało się wokół masturbacji.
Zaczęły się kłopoty w kontaktach z dziewczynami. Mój wypaczony przez gazety i filmy obraz kobiety przekładał się na codzienne życie. Kiedy patrzyłem na atrakcyjną dziewczynę, rozbierałem ją oczami, wyobrażałem sobie, jak uprawiam z nią seks.
Nie umiałem być z dziewczyną jako przyjaciel, kolega. Nie angażowałem się w takie relacje. Do zaspokojenia moich pragnień wystarczały mi gazety albo filmy pornograficzne. W tamtym czasie liczyła się dla mnie tylko atrakcyjność cielesna kobiety. Byłem niesamowicie ograniczony i ubogi duchowo. Ten tragiczny stan mojej duszy trwał jeszcze wiele lat, lecz w tym czasie Bóg okazał mi łaskę. Podczas rekolekcji w mojej parafii dowiedziałem się, że samogwałt jest grzechem; stopniowo zaczęło do mnie docierać, że to, co robię, jest złe. Miałem wyrzuty sumienia, ale usprawiedliwiałem je myślą, że przecież nie wyrządzam nikomu krzywdy, więc nie jest jeszcze ze mną tak źle. Coraz rzadziej się spowiadałem, gdyż wstydziłem się wyznać ten grzech; po spowiedzi nie czyniłem starań, aby zerwać z samogwałtem.
Stopniowo zacząłem uświadamiać sobie, że jestem uzależniony – jestem nałogowcem niemającym siły i niezdolnym do powstrzymania się od masturbacji. Wtedy zaczęła się moja powolna walka z nałogiem; walka, w której pomagała mi modlitwa. Nie było łatwo – porównałbym to do kropli wody drążącej skałę. Po każdym upadku czułem się upodlony, sponiewierany i upokorzony… Klękałem i modliłem się o to, bym więcej nie upadał, i znowu upadałem – następnego dnia, za dwa dni, za tydzień…
Myślałem nieraz, że to beznadziejne zmaganie się z grzechem nigdy się nie skończy. W takich chwilach ogarniało mnie przygnębienie i rozpacz. Wtedy to właśnie kolega podsunął mi „Miłujcie się!”. Przeczytałem w nim o wielu osobach takich jak ja, uwięzionych i zniewolonych przez zło. To dodało mi otuchy i nadziei – po każdym upadku starałem się iść do spowiedzi. Pomimo że wciąż upadałem, to wiedziałem, że Bóg mnie wspiera. I choć miałem świadomość, że jestem nędznym grzesznikiem, nie rozpaczałem. Miałem nadzieję.
Mógłby ktoś teraz pomyśleć, że najgorsze już poza mną. Nic bardziej mylnego. Szatan tak łatwo nie porzuca duszy, ale wykorzystuje każdą okazję, aby ją ponownie zniewolić. Bardzo łatwo się zagubić, oszukać sumienie, wmówić sobie miłość. Pokierować życiem swoim i innych według egoistycznego „ja”. Tak było ze mną…
Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat, a ona dwadzieścia dziewięć. Była mężatką, miała trzyletniego syna. Byłem spragniony kobiety, podobało mi się jej ciało, wzruszyła mnie historia jej życia, gdy opowiedziała mi o swym nieudanym małżeństwie. Chciałem jej „pomóc”, lecz pomoc ta przerodziła się w zmysłowość i pożądanie. Imponowało mi, że tak atrakcyjna kobieta jest mną zainteresowana. Nie pomyślałem, że jest tak samo jak ja zagubiona i że szukała oparcia, którego nie mogłem jej dać.
Uwiodłem ją i szybko doszło między nami do współżycia. Zaczęliśmy się potajemnie spotykać, podczas niemalże każdego spotkania dochodziło między nami do stosunku. Myślałem, że jestem zakochany, i nie mogłem bez niej żyć. Dni były czekaniem na spotkanie z nią. Trwało to kilka miesięcy. Mąż zaczął ją podejrzewać, że ma romans, nasze schadzki stawały się coraz rzadsze; cierpiałem rozłąkę. Ciągle dręczyło mnie sumienie.
Chodziłem do spowiedzi, lecz nie potrafiłem przyjąć nauki kapłana, który nakazywał mi zerwać ten związek. Postawić się w miejscu męża zdradzanego przez żonę, w miejscu dziecka, któremu rozbija się rodzinę. Przecież w każdej chwili nasz romans mógł wyjść na jaw, ona mogła zajść w ciążę. Wolę nie myśleć, co by się wtedy stało… Wtedy o tym nie myślałem, uważałem, że sobie poradzę. Tak bardzo chciałem z nią być, że przeżywałem niemal fizyczny ból, gdy czekałem na spotkanie.
Nie mogłem pracować, spałem całymi popołudniami z nadzieją, że gdy się obudzę, zdarzy się jakiś „cud” i będziemy razem. Straszny stan mojej duszy doprowadzał mnie do myśli o tym, że dobrze by było, aby jej mąż umarł, bo był przeszkodą w naszym „szczęściu”. Życzyłem śmierci temu człowiekowi. Powróciłem do samogwałtu jako recepty na smutek, lecz po każdym upadku stawałem się coraz bardziej zrozpaczony. W czasie tych trudnych dla mnie dni zacząłem modlić się różańcem, jeździłem do Częstochowy na czuwania modlitewne. Modliłem się nowenną, do św. Judy Tadeusza, gdyż dowiedziałem się, że jest On orędownikiem spraw beznadziejnych, takich jak moja. Z jednej strony wiedziałem, że takie życie jest grzechem, jednak z drugiej nie potrafiłem wtedy żyć inaczej, nie widziałem wyjścia z tej sytuacji.
Nie potrafiłem przestać o niej myśleć, pożądać jej.
Dziś mogę powiedzieć, że każdy dzień był wtedy dla mnie piekłem, pustką, w której żyła moja dusza, nigdy więcej nie chciałbym się tak czuć, jak wtedy się czułem. To straszne, do czego może doprowadzić zawierzenie uczuciom, pożądaniu, zmysłowości… Gdy odrzucisz przykazania Boże, wystarczy chwila, a wmówisz sobie wszystko – nawet to, że cudzołożenie może być dobre; nazwiesz je nawet miłością. A przecież miłość jest doskonała, jest największa, nie pożąda złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości. Miłość jest prawdą, a niemal wszystko, co robiłem, było kłamstwem lub nosiło jego znamiona.
Mijały tygodnie, a nasz chory związek rozpadał się, już nie spotykaliśmy się, dzwoniliśmy do siebie coraz rzadziej. To, co nas łączyło, skończyło się samo, wypaliło się. Widzę w tym łaskę Boga, którą wyprosiłem przez Matkę Bożą, przez św. Judę.
Dziś mogę to powiedzieć: uratowała mnie i ją modlitwa i wstawiennictwo Matki Bożej. Gdyby nie to, naprawdę mógłbym doprowadzić do rozpadu jej małżeństwa, do zniweczenia świętego sakramentu, zabrałbym dziecku ojca, którego nigdy bym nie zastąpił. Dziś dziękuję Jezusowi za to, że okazał nam miłosierdzie i uchronił nas od pułapki, w którą wpadliśmy.
Myślałem, że nigdy już tak nie będę kochał nikogo jak ją. Myliłem się bardzo, nie wiedziałem wtedy, że miłość to nie uczucia. Uczucia są ważne, lecz nie są miłością. Modlitwa i zaufanie Jezusowi odmieniło moje życie, pozbyłem się grzechu samogwałtu. Dzięki Bogu poznałem wkrótce moją obecną żonę. Mamy troje dzieci i teraz dopiero zrozumiałem, czym jest miłość. Jest przede wszystkim wyzbyciem się swojego ego i troską o drugą, powierzoną mi w sakramencie, osobę, która jest ze mną jednym ciałem i duszą. Nie ma miłości bez poszanowania Bożych praw. Bóg i miłość są tożsami. Dopiero w małżeństwie miłość zyskuje pełny wymiar, jest powołaniem do stawania się lepszym. Jest mi wstyd i żałuję tego, co zrobiłem. Mam nadzieję, że Bóg wybaczy mi ten grzech, że da mi szansę, aby odpokutować swoje winy.
Przestrzegam wszystkich: nigdy nie wchodźcie w takie związki, to pułapka szatana, niszczy obydwie strony i pozostawia rany na całe życie. Samogwałt to nie sposób na rozładowanie napięcia seksualnego, lecz nałóg, który zniewala duszę, spycha człowieka na poziom zwierzęcia. Sprawia, że zamykasz się w swoim świecie urojeń i kłamstwa, stajesz się nieszczęśliwym człowiekiem, odsuwasz się od ludzi i od Boga, który jest jedynym źródłem szczęścia dla każdego z nas.
Pisząc to świadectwo, mam świadomość cudu, który dokonał się w moim życiu, ponieważ byłem już na progu zatracenia się w grzechach nieczystości. Żyłem w ciemności, lecz Jezus mnie uratował. Jestem teraz wolnym człowiekiem, obarczonym wprawdzie grzechami, niedoskonałością i problemami dnia codziennego, ale wiem, że Bóg mnie kocha. Niech będzie wysławione Jego Imię na wieki.
Proszę was o modlitwę za kobietę, którą uwiodłem, za mnie i moją rodzinę.
Mariusz
źródło: milujciesie.org.pl