Moja historia jest o tym, jak wśród tysiąca głosów wpływających na naszą codzienność, usłyszeliśmy szept z Nieba. Mój przekaz potwierdza, że Bóg nas rozumie i bardzo mocno kocha pomimo, że nie zawsze odwzajemniamy się za tę miłość. Bóg nie niecierpliwi się, jest stały w swoim Miłosierdziu i pochyla się nad nami, kiedy błądzimy. Wtedy delikatnie i subtelnie podpowiada, jak powrócić na Jego ścieżki.
Było to w 1996 roku. Miałam wtedy 32 lata, za sobą 6 lat szczęśliwego małżeństwa, zdrowego, mądrego synka, i właśnie zaczynałam się piąć po szczeblach kariery zawodowej.
Tego czerwcowego poranka nasza pociecha wstała z łóżka w podłym nastroju, miała opuchniętą szyję, nie chciała jeść.
– No tak, Kuba dostał na Dzień Dziecka świnkę – żartowaliśmy z mężem.
Lekarz pediatra przełożył nasz żart na rozpoznanie: nagminne zapalenie przyusznic (potocznie zwane świnką). Nie kłopotaliśmy się tą niechcianą świnką nadto, bo przecież wszystkie dzieci kiedyś muszą przejść swoje zakaźne choroby. Im szybciej, tym przebieg choroby jest łagodniejszy.
Nie martwiliśmy się do momentu aż… Tego wieczoru przypomniałam sobie, że rok wcześniej, kiedy to Kuba zachorował na ospę, mój mąż zaraził się od niego i przechodził tę chorobę bardzo, bardzo ciężko. Wtedy moja teściowa powiedziała nie bez dumy:
– Moje dzieci nie chorowały na żadną zakaźną chorobę wieku dziecięcego.
Teraz to stwierdzenie zabrzmiało jak wyrok, bo wiedziałam, że zapalenie przyusznic przebyte przez mężczyznę, daje częste powikłania w postaci zapalenia jąder, które to z kolei może zakończyć się niepłodnością.
Lęk. Najpierw lęk i bunt, bo przecież chcieliśmy mieć jeszcze drugie dziecko (wiek przynaglał), lecz jeszcze nie teraz (mąż w firmie właśnie został „kimś”, ja też miałam wymarzoną pracę, zaczynałam odnosić w niej zwycięstwa).
Jeszcze pragnęliśmy odchować Kubę, wyrwać się gdzieś we dwoje, odnosić sukcesy zawodowe, więcej zarabiać, urządzić nowe mieszkanie, pojechać do Portugalii – świat tyle obiecywał i namawiał (głosami znajomych, mediów, reklam) do korzystania z jego dobrodziejstw. Myśl o następnym dziecku oddalaliśmy na potem i „wygodnieliśmy”, coraz pewniej moszcząc się w naszej trzyosobowej rodzinie.
– Może Piotr nie zarazi się, albo zachoruje bez powikłań – rozważałam.
– Nie panikuj – przywoływał mnie, jak zwykle, do porządku mąż, lecz chyba oboje czuliśmy, że jest to ważny moment w naszym małżeństwie. Od lat prowadziłam obserwację swojego organizmu, wiedzieliśmy też, że okres wylęgania choroby trwa 14-28 dni, więc mieliśmy szansę na poczęcie dziecka (co czułabym, gdybym stosowała antykoncepcję hormonalną?).
Czasu nie było wiele. Już w święto Bożego Ciała (6 VI) prosiłam Pana Boga, aby przyzwolił na to nowe życie. Mówiłam:
– Panie, niech będzie wola Twoja,
ale zaraz potem, zupełnie bez pokory:
– Proszę, niech pod moim sercem mieszka już nasze dziecko.
Osiemnastego czerwca Piotr zachorował na świnkę. Nawet nie byliśmy jego chorobą zaskoczeni.
Wyhamuje troszkę, odpocznie sobie, wyleży się – myślałam bez lęku.
Tego też dnia miałam dużo pracy w firmie, zdecydowałam więc, że wcześniej odbiorę Kubę z przedszkola, zawiozę do domu i po obiedzie wrócę do pracy.
Już pierwsze spojrzenie na syna zaalarmowało mój umysł. Podtrzymywał obie rączki, był blady, widać było, że cierpi:
– Chciałem skoczyć tak, jak chłopcy – wyjaśniał.
Pojechaliśmy na pogotowie, gdzie prześwietlono jego obie rączki. Przed gabinetem rentgenowskim zawahałam się, czy wchodzić z Kubą.
Jakiś głos szeptem podpowiedział mi, że lepiej jak poczekam na zewnątrz. Synek był bardzo dzielny, tak jakby rozumiał sytuację. Włożono w gips jego obie rączki.
Tydzień po nieszczęsnym osiemnastym czerwca byłam już pewna, że Pan Bóg wysłuchał moich próśb. Cieszyliśmy się z Piotrem, że będziemy mieć drugiego potomka i jednocześnie dziwiliśmy, jak można było za nim nie tęsknić. Wszystko to, czego wcześniej tak bardzo pragnęliśmy, straciło swoje walory i stało się mało atrakcyjne, niewartościowe i zbyteczne.
Ciąża zawsze zbliżała mnie do Maryi. Wręcz namacalnie odczuwałam Jej ogromną opiekę. Zawsze myślałam, że Ona czuje wespół ze mną, bo przecież prawie 2000 lat temu też była kobietą ciężarną.
Dużo myślałam o Jej pokorze, odwadze i ogromnej wierze, o Jej błogosławionym stanie, o skromnych warunkach stajenki, o kobiecym cierpieniu podczas Bożego Narodzenia i wyjątkowo radosnym zmęczeniu po porodzie. Boże Narodzenie, a jakże po ludzku zwyczajne…
Piotr nie chorował długo. Stosunkowo lekko przeszedł swoją drugą chorobę wieku dziecięcego. Rączki Kuby też się dobrze zrosły, jak powiedział chirurg:
– Proszę się nie martwić, to było takie banalne złamanie.
Tego roku było piękne lato, więc korzystaliśmy z jego uroków w pełni. Moje dobre samopoczucie pozwalało nam na podróż nad morze, spacery, rodzinne letnie biesiadowania.
Po jednym z nich poczułam się jakoś inaczej. Krwawiłam. W szpitalu lekarze nie dawali szansy na utrzymanie ciąży. Miłe położne podawały leki rozkurczowe i radziły przyzwyczaić się do myśli,
„że z tego już nic nie będzie”.
– Ma pani już dziecko, a tyle pacjentek nawet tego jednego donosić nie może.
Rzeczywiście, leżałam wśród takich kobiet. Kobiet, które niczym olimpijskie rekordy odnotowywały kolejne minione 24 godziny swojego macierzyństwa.
Kobiet, które bały się kaszlnąć, a nawet zaśmiać. Wpatrzone w sufit zapewne wyobrażały sobie swoje córeczki i swoich synków i marzyły o chwili, kiedy poczują to radosne zmęczenie…
Wiele z nich, nierzadko popłakując, modliło się. Słyszałam też dźwięk obijających się o siebie paciorków różańca…
Pomimo starań lekarzy nadal krwawiłam. Straciłam już nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie i nawet nie zauważyłam, kiedy powiedziałam Stwórcy:
Panie Boże, już mi nie zależy. Pewnie to była słaba jednostka.
Te słowa mówiło mi się nader łatwo, bo od czterech lat byłam już matką, i wśród tych kobiet, pielęgnujących każdą kolejną godzinę życia swojego nienarodzonego dziecka, czułam się lepsza.
Byłam tak pyszna, lecz do czasu… Do tej chwili, kiedy na ekranie ultrasonografu zobaczyłam 12-tygodniową „fasolkę” – moje dziecko. Człowieka z 12-tygodniowym życiorysem. Człowieka, któremu po lewej stronie fasolkowatego ciałka bardzo wyraźnie biło serce – symbol życia, człowieczeństwa, miłosierdzia. Pamiętam, że ze wzruszeniem pomyślałam:
Ono na pewno ma już swojego Anioła Stróża.
Zrozumiałam wtedy, że to życie, choć ukryte, jest już napisanym przez Stwórcę fragmentem czyjejś historii świętej, nie mniej ważnym niż ten, który powstaje po naszych narodzinach. Popatrzyłam na kobiety wokół, byłam taka, jak one. Bóg dał mi lekcję pokory.
Lekarze dziwili się, że pomimo obfitego krwawienia nie doszło jeszcze do poronienia. Zaordynowano mi leki hormonalne, kazano leżeć i nie denerwować się.
Na moje pytanie, czy przypisane specyfiki zapewnią pomyślny rozwój ciąży i czy ustąpi krwawienie, lekarz odpowiedział:
– Nie wiem. Wszystko w rękach Boga.
Zapewne nie zdawał sobie sprawy, że tą bądź co bądź asekurancką postawą skierował mnie do Najlepszego Specjalisty. On „przepisał mi” wiarę, nadzieję i miłość, a dobroć Jego rąk odczuwałam do rozwiązania.
Miałam świadomość, że moją ciążę „prowadzi” Stwórca. Oczywiście regularnie odwiedzałam ginekologa, lecz muszę się przyznać, że nie brałam leków (przeczytałam, że nie są obojętne dla dziecka), za to dużo wypoczywałam i modliłam się.
Mieliśmy też dobrą opiekę Maryi, czuwała nad moim dzieckiem, nade mną, nad całą naszą rodziną. Jeszcze przez miesiąc krwawiłam, ale nie napawało mnie to już strachem.
Będąc blisko Boga zawsze jest się spokojnym, niepokój oznacza oddalanie się od Pana – tak przynajmniej jest ze mną.
W marcowy rześki poranek 1997 roku poród rozpoczął się nad wyraz groteskowo.
W klinice położniczej, do której przyjechaliśmy, nie było wolnej sali, łóżka, urządzenia rejestrującego bicie serca dziecka, koszuli dla mnie, ubrania dla Piotra. Zupełnie spokojnie przyjęliśmy wszystkie te „niedogodności”, przecież był z nami nasz Opiekun.
Tego wczesnowiosennego dnia urodziłam dorodnego, zdrowego syna. I zabrzmi to może banalnie, ale jestem teraz zupełnie innym człowiekiem. Dziękuję Ci Panie za ten podszept…
Magdalena
źródło: milujciesie.org.pl