Jak spędzano czas nad jeziorem w PRL? Wyjazd nad jezioro w czasach PRL-u był czymś więcej niż tylko weekendową ucieczką od codzienności. To była prawdziwa przygoda – często spontaniczna, trochę chaotyczna, ale zawsze pełna radości i śmiechu. Nikt nie rezerwował domków przez aplikacje ani nie sprawdzał opinii w internecie – jechało się „na ślepo”, z nadzieją, że coś się znajdzie. Noclegi? Najczęściej pod namiotem, z dmuchanym materacem, kocem i latarką. Nie liczył się standard, lecz dobre towarzystwo, luz i zabawa – bo właśnie to tworzyło wspomnienia, które zostają na całe życie.
Gdzie najczęściej wyjeżdżano nad jeziora w czasach PRL?
W czasach PRL-u wypoczynek nad jeziorem nie ograniczał się tylko do ośrodków wczasowych – ogromną popularnością cieszyło się również biwakowanie pod namiotem. Mazury były prawdziwym rajem dla amatorów turystyki namiotowej. Najczęściej rozbijano się nad brzegami jezior takich jak Śniardwy, Niegocin, Mamry czy Kisajno, gdzie dzikie plaże i zatoczki pozwalały poczuć prawdziwy kontakt z naturą. Namioty stawiano na polanach, w zagajnikach lub na dziko, wystarczyło miejsce, polana, skrawek lasu i dostęp do wody.
Popularne były także zorganizowane pola namiotowe w miejscowościach takich jak Ryn, Ruciane-Nida, Pisz czy Węgorzewo, gdzie turyści korzystali z prymitywnych toalet, pryszniców i wspólnych kuchni polowych.
Biwaki pod namiotem były tańszą, ale nie mniej atrakcyjną alternatywą dla ośrodków FWP. Nad jeziorami w całej Polsce – nie tylko na Mazurach, ale też nad Jeziorakiem, Jeziorem Solińskim, Gopłem, Turawą czy w okolicach Pojezierza Drawskiego i Lubuskiego – rozbijano namioty całymi rodzinami lub w grupach przyjaciół..
Biwak na dziko, czyli wakacyjna codzienność
Często przyjeżdżano koleją lub autostopem – z plecakiem, menażką i mapą w kieszeni. Biwakowanie miało swój niepowtarzalny urok: gotowanie na butli turystycznej, kąpiele w jeziorze o wschodzie słońca, wspólne ogniska i śpiewy przy gitarze tworzyły atmosferę, którą wielu do dziś wspomina z sentymentem. Namiot rozstawiało się tam, gdzie akurat było miejsce, a podłogą bywała mata z trzciny, rozłożona cerata albo napompowany materac.
Rano budził śpiew ptaków i śmiech dzieci, a śniadanie jadło się na kolanach: bułka z dżemem, parówka z ogniska albo jajka na twardo, posypane solą z kawałka gazety. Wieczorami – ognisko. Bez grilla, bez rusztu – tylko patyk, kiełbasa i cebula nad żarem. Do tego obowiązkowo gitara lub harmonijka i śpiewy, aż po cichą ciszę nocną. Dla dzieciaków były podchody, zabawy w chowanego i skakanie do wody w ubraniach. Dla dorosłych – rozmowy do późna, winko z kryształowego kubka turystycznego i opowieści, które z każdym rokiem brzmiały coraz bardziej legendarne.
Jak spędzano czas nad jeziorem w PRL?
Nie każdy miał dostęp do kajaka, ale ten, kto miał – był królem jeziora. Reszta zadowalała się materacami, dętkami od traktora albo po prostu pływała, trzymając w ręku patyk pełniący rolę „steru”. Skoki z pomostu to był prawdziwy rytuał, często oceniany na punkty przez resztę ekipy. A jeśli w pobliżu były łódki, wypożyczało się jedną na godzinę i robiło zdjęcia, które później z dumą trafiały do rodzinnego albumu.
Popularne były również „kąpiele błotne” – czyli tarzanie się przy brzegu jeziora, wśród roślinności i mułu, obowiązkowo okraszone salwami śmiechu i komentarzami w stylu: „lepsze niż SPA w sanatorium!”. Opalano się bez filtrów UV – wystarczył olej jadalny, oliwka „Bambino” albo płyn do opalania marki Pollena. Skóra piekła? „To dobrze, znaczy że łapie!” – mówiło się z uśmiechem i poczuciem dobrze wykorzystanego lata.
Co się jadło nad jeziorem?
Jedzenie było proste, ale pełne smaku – i może właśnie dlatego tak dobrze je wspominamy. Zawsze pod ręką był słoik ogórków kiszonych, mielonka turystyczna, chleb w szarym papierze i herbata w termosie. Do tego obowiązkowo oranżada w szklanej butelce albo domowy kompot z rabarbaru. Jeśli ktoś miał lodówkę turystyczną, to był prawdziwy luksus – przechowywano w niej ser żółty, kiełbasę i… oczywiście piwo, które i tak najczęściej lądowało na sznurku w wodzie, by szybciej się schłodziło.
Nie było fast foodów, budek z frytkami ani gofrów z bitą śmietaną. Wszystko robiło się samemu, dzieliło i przekazywało z ręki do ręki. Każda kobieta miała swój kulinarny „wkład”: jedna przywoziła sałatkę jarzynową w słoiku, inna konserwy, a jeszcze inna upieczone w domu ciasto z kruszonką zawinięte w ścierkę. Na śniadanie – jajka na twardo z solą zawiniętą w papier, na obiad – zupa z ogniska w garnku emaliowanym, a wieczorem – kiełbasa na patyku i pajda chleba z musztardą. Nikt się nie wywyższał – każdy coś wnosił, każdy pomagał. I może właśnie dlatego smakowało lepiej niż w niejednej restauracji.
Wieczory, których się nie zapomina
Kiedy zachodziło słońce, zaczynała się ta najlepsza część dnia. Rozpalano ognisko, wyciągano śpiewniki, termosy i butelki „czegoś domowego”. Śpiewano „Balladę o Janku Wiśniewskim”, „Hej, sokoły”, „Zawsze tam, gdzie Ty”, „Dom wschodzącego słońca” – a jeśli ktoś miał gitarę, nie mógł się od niej uwolnić przez pół nocy. Każdy znał przynajmniej kilka zwrotek, a ci, którzy nie śpiewali, nucili z zamkniętymi oczami i uśmiechem na twarzy.
Nie brakowało tańców na bosaka po trawie, rozmów o życiu, westchnień o dawnych miłościach. To wtedy rodziły się przyjaźnie na lata i wspomnienia, które później opowiadało się wnukom. Świat był prostszy, ale głębszy. Nad jeziorem miało się czas – dla siebie, dla innych, dla bycia razem. Bez ekranów, bez pośpiechu. Tylko ludzie, natura i ciepło płonącego ognia.
Podsumowanie: Jak spędzano czas nad jeziorem w PRL?
Zupełnie inaczej niż dziś. Warunki były proste, czasem wręcz surowe, ale klimat – niepowtarzalny. Ludzie byli prawdziwi, życzliwi, wyluzowani – bo tylko takim proponowało się wspólny wyjazd. Wakacje bez klimatyzacji, bez wykwintnych potraw, markowych strojów i kosmetyków, za to z autentycznym uśmiechem i szczerą radością. Wszystko było naturalne, choć skromne. Mieliśmy czas – i ludzi, z którymi dzieliliśmy koc, konserwę i śmiech.
Czas płynął wolniej, ludzie opowiadali sobie dowcipy, robili psikusy i głośno się śmiali. A depresja? Co najwyżej ktoś miał chandrę – i leczyło się ją rozmową, ogniskiem lub tańcem na bosaka. Tamtego klimatu dziś brakuje. Czasy się zmieniły – ale czy na lepsze? Młodzież PRL-u to dziś osoby starsze, które z nostalgią wspominają wakacyjne przygody lat 70. i 80. Odkurzają zdjęcia, wspominają młodzieńcze miłości i przyjaźnie – i uśmiechają się do tamtych, prostszych, ale piękniejszych chwil.
AM