We wrześniu ubiegłego roku moja żona, Helena, nagle zaniemogła. Upadła i straciła przytomność. Przyjechał ksiądz z sakramentem chorych, zaraz potem pogotowie. W szpitalu postawiono diagnozę: rozległy wylew krwi do mózgu. Stan beznadziejny, ale stabilny. „Trzeba być przygotowanym – powiedział lekarz – na rychłą śmierć”.
Nazajutrz, jako że nasz kościół jest pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbego, stanąłem przed wizerunkiem świętego i zwróciłem się do niego w te słowa: „Maksymilianie, jesteś uznanym specjalistą od handlowania własnym życiem. Biorę Cię więc na pośrednika. Spraw, by dobry Bóg ujął lat z mojego życia według swej łaskawości, a dodał mojej umierającej żonie”. Stałem przed obrazem świętego i uporczywie wpatrywałem się w Jego skupioną twarz, oczekując odpowiedzi. Po dłuższej chwili gdzieś wewnątrz usłyszałem wyraźny głos – „pół roku”. Jak błyskawica przebiegło pytanie: „Maksymilianie, czy nie można więcej?”. Czekam, lecz jak echo powraca ostateczna decyzja. Dziękuję Ci, Maksymilianie, i za to.
Wyniki następnych badań są znacznie gorsze i lekarze się dziwią, że pacjentka jeszcze żyje. Wreszcie po dwu tygodniach jest poprawa. Zaczyna odzyskiwać przytomność, coś mówi – jakieś monosylaby „że-ża-żu”, które są dla wszystkich niezrozumiałe. Proces zdrowienia postępuje i wtedy moja żona stwierdza, że chce umrzeć, tylko ja mam na to wyrazić swoją zgodę. Podejrzewam, że w szpitalu wyczerpała się jej odporność psychiczna. Oświadczam ordynatorowi, że nazajutrz biorę żonę do domu. Lekarze są wprawdzie temu przeciwni, ale moja decyzja jest nieodwołalna. Wraca po miesięcznej nieobecności do domu, do rodziny, do bliskich i znajomych. Zaczyna się bardzo szybka rehabilitacja fizyczna i psychiczna. Wreszcie dowiadujemy się, co znaczy „że-ża-żu”. To echo radosnego spotkania gdzieś poza granicami doczesności i znaczy – „Jezus żyje!”.
Święta Bożego Narodzenia są pasmem codziennych małych radości – odwiedzin, kolędowania, wizyt przyjaciół i znajomych. Radio Maryja cały dzień, od wczesnych godzin rannych, towarzyszy naszej krzątaninie. Wraz z nim odmawiamy różaniec, uczestniczymy we Mszy św., modlimy się koronką do Miłosierdzia Bożego, a cały pracowity dzień kończymy Apelem jasnogórskim. Jeszcze tylko pacierz i prośba do Anioła Stróża – „Aniele mój, zbudź mnie wtedy, gdy będę potrzebny” i można zasypiać. Muszę przyznać, że w czasie tych dni nieustannej opieki i czuwania mój Anioł ani razu nie zaspał.
Jest już prawie dobrze, wszystko wraca do normalności. Jest Popielec. Jedziemy do kościoła na Mszę św. Helenka modli się z ogromnym nabożeństwem i przyjmuje Komunię św. Jeszcze posypanie głowy popiołem i powrót do domu. Dzień jest słoneczny i ciepły – przecież to już początek marca. Ptaki za oknem robią wiosenny harmider. Dzień pełen pracy i modlitwy dobiega kresu. Tuż po północy słyszę jakieś niepokojące odgłosy. Przybiegam i wiem, że żona umiera. Przyjeżdża pogotowie, przybywa ksiądz z sakramentem chorych. Zapalam gromnicę i modlę się gorąco o dobrą śmierć dla miłości mojego życia, podczas gdy obok trwa gorączkowa walka o jej życie. Pogotowie zabiera Helenkę do kliniki. Ordynator stwierdza, że nastąpił wylew krwi do pnia mózgu i pacjentka praktycznie zmarła w domu, a jedynie aparatura utrzymuje w niej stan pozornego życia. Żegnam się czule z miłością mojego życia i choć lekarze mówią, że nic już do niej nie dociera, jednak gdy ją całuję po raz ostatni, z jej oczu płyną łzy. W sobotę rano, gdy poranne słońce zajrzało przez okna szpitalnej sali, jej dusza spokojnie opuściła ciało. „Że-ża-żu”… Słońce oświetliło jej rysy zastygłe w uśmiechu. Msza święta pogrzebowa była bardzo uroczysta. Ksiądz proboszcz zgodził się, bym po jej zakończeniu pożegnał żonę. Żegnałem ją słowami:
„Do zobaczenia, mój kapitanie,
bo Ty po Bogu byłaś pierwsza
na naszym życia okręcie.
Do zobaczenia, mój kapitanie,
bo Ty na tym rodzinnym okręcie
utrzymywałaś Boży porządek,
wyznaczałaś modlitewne wachty
i pilnowałaś, by nie zboczył z kursu
ku świętości.
Do zobaczenia, mój kapitanie.
Płyniemy za Tobą. Doglądaj
i czuwaj tam z nieba, by nikt z tych,
których kochasz, z kursu
ku świętości nie zboczył.
Do zobaczenia, moja pierwsza
po Bogu, prywatna święta domowa”.
Minęło dokładnie pół roku, co do dnia. Święty Maksymilian dotrzymał słowa, a jednocześnie zmienił moje życie. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez codziennej Mszy św. i różańca. Cieszę się każdą chwilą życia, bo jest Bóg, bo Chrystus zmartwychwstał, a moja nieśmiertelna dusza tęskni do swego Stwórcy.
Stanisław z Mysłowic
źródło: milujciesie.org.pl