News will be here

Joseph Marie Verlinde – ocalony z okultyzmu

Niezwykła jest historia Jacques’a Ver­lin­dego. Dok­to­r nauk ścisłych, pra­cow­ni­k naukowy F.N.R.S. (naj­słyn­niej­szej in­sty­tu­cji badawczej w Belgii). Mając 21 lat porzucił karierę naukową i został uczniem hinduskiego guru.

Prze­by­wał w hinduskich aśramach. Po po­wro­cie do Eu­ro­py pro­pa­go­wał New Age i zgłę­biał ta­jem­ni­ce okul­ty­zmu. Po na­wró­ce­niu cał­ko­wi­cie ze­rwał z okul­ty­zmem, wstą­pił do zakonu i przyjął święcenia kapłańskie.

Ojciec Verlinde urodził się w 1947 r. w głęboko religijnej rodzinie. Dzie­ciń­stwo przeżył w atmosferze żywej wiary i szczęścia. Wspomina, że wte­dy bardzo prosty, piękny i głęboki związek łączył go z Chrystusem. Pi­sał:

„Parafrazując św. proboszcza z Ars mówiącego o Maryi Pannie, po­wie­dział­bym, że ko­cha­łem na­sze­go Pana w Jego Rze­czy­wi­stej Obec­no­ści Eu­cha­ry­stycz­nej, za­nim jesz­cze do­wie­dzia­łem się, czym jest Prze­mie­nie­nie!

Moje naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej in­ten­syw­ne wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa do­ty­czą owych spo­tkań ser­ce w serce przed Ta­ber­na­ku­lum, które na­peł­nia­ły mnie nie­wy­sło­wio­ną ra­do­ścią. Mia­łem to szczę­ście, że przyjąłem pierw­szą ko­mu­nię w wieku pięciu lat i spo­tka­nie owo naznaczyło mnie na za­wsze głę­bo­kim, pa­lą­cym pięt­nem.

Lu­bi­łem słu­żyć do Mszy św. i bywałem tak bar­dzo prze­ję­ty wiel­ko­ścią Ta­jem­ni­cy roz­gry­wa­ją­cej się przede mną, że za­po­mi­na­łem nie­kie­dy zadzwonić!”

Kiedy był nastolatkiem, wpadły mu w ręce książki napisane w du­chu filozofii Nietzschego, Marksa i Freu­da, w których inteligentnie udo­wad­nia­no, że jest czymś kom­pro­mi­tu­ją­cym dla człowieka do­ro­słe­go, aby wierzył i opierał się na Bogu.

Ja­cqu­es uwie­rzył, że aby żyć w sposób od­po­wie­dzial­ny, trzeba odrzucić Boga i iść sa­mot­nie przez życie. Tak roz­po­czął się wielki kry­zys jego wiary. De­fi­ni­tyw­ne roz­sta­nie się z chrze­ści­jań­stwem na­stą­pi­ło dopiero po roku, kie­dy w pe­wien nie­dziel­ny poranek po­sta­no­wił nie uczest­ni­czyć we Mszy św.

Chciał jak naj­szyb­ciej być do­ro­słym i dlatego skoń­czył z wszelkimi prak­ty­ka­mi re­li­gij­ny­mi. Przestał się mo­dlić, a więc zamknął się i już nie przyj­mo­wał tego szczęścia, ży­cia i miłości, które po­przez mo­dli­twę daje Bóg. W ten spo­sób wszedł w prze­strzeń śmier­ci i ciem­no­ści du­cha. Wie­rzył, że do­pie­ro po od­rzu­ce­niu Boga przeżyje coś nad­zwy­czaj­ne­go.

Studia wyższe rozpoczął w Gan­da­wie. Miał wtedy 16 lat. Pracę ma­gi­ster­ską obronił, mając 20 lat, i otrzy­mał stypendium doktoranckie na pra­cę z zakresu chemii analitycznej w la­bo­ra­to­rium chemii nuklearnej. Po uzy­ska­niu doktoratu z nauk ścisłych zo­stał pra­cow­ni­kiem naukowym F.N.R.S. – naj­słyn­niej­szej instytucji badawczej w Bel­gii.

Pomimo wielkich sukcesów na­uko­wych nosił w sobie pragnienie ab­so­lu­tu. Pra­gnął je zaspokoić, an­ga­żu­jąc się w ba­da­nia naukowe, ruchy stu­denc­kie oraz dzia­łal­ność polityczną. Jed­nak nie mógł ni­czym zaspokoić we­wnętrz­nej pust­ki. Już po swoim nawróceniu tak ko­men­to­wał ży­cie człowieka bez Boga:

„Wol­ność zo­sta­je zde­gra­do­wa­na w wolną wolę, gdy człowiek po­sta­na­wia po­dą­żać drogą bez Boga, mimo Boga, a na­wet wbrew Bogu, uru­cha­mia­jąc tę zdu­mie­wa­ją­cą umie­jęt­ność samozagłady, którą ma roz­wi­nię­tą w równym stopniu co umie­jęt­ność autokonstrukcji”.

Były to lata 60., czas kon­te­sta­cji wszelkich autorytetów i norm moralnych. Chcąc uwolnić się od tra­dy­cyj­nych wartości i zaspokoić głód szczęścia, Jacques włączył się w tę kontestację, ale doświadczenie we­wnętrz­nej pustki jeszcze bardziej się pogłębiało. Nie był szczęśliwy po­mi­mo młodości, sukcesów i obiecującej kariery naukowca. Tak pisze:

„Nie odczuwałem jednak szczęścia, jakiego zaznałem przed zerwaniem Przy­mie­rza z moim Bogiem. W swojej Ewan­ge­lii św. Jan pisze o Judaszu: zaraz wyszedł [po zdradzie]. A była noc (J 13,30).

Ja doświadczyłem tego sa­me­go: od chwili, gdy odrzuciłem obec­ność Tego, który jest światłością lu­dzi (J 1,4), znalazłem się pośród nocy.

Oczywiście tylko ode mnie zależało, by się z niej wydostać, powracając do Pana, lecz dałem się ponieść upo­je­niu: dumie człowieka bez Boga, któ­ry przez sam fakt odrzucenia Go zaj­mu­je Jego miejsce i uważa się za rów­ne­go Bogu”.

Dopiero doświadczenie eg­zy­sten­cjal­ne­go bólu i sa­mot­no­ści spra­wi­ło, że za­czął ro­zu­mieć, że życie bez Boga nie ma naj­mniej­sze­go sen­su. Od­rzu­cił, jako ab­sur­dal­ne, twier­dze­nie ate­istów, że Boga nie ma, i zaczął na nowo Go po­szu­ki­wać.

Jed­nak wtedy nie wi­dział jesz­cze moż­li­wo­ści po­wro­tu do Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go. Są­dził, że miej­scem tego Ko­ścio­ła jest już tyl­ko mu­zeum re­li­gii. Roz­po­czął szu­ka­nie Boga w hin­du­izmie.

Naj­pierw po­szedł na spo­tka­nie wpro­wa­dza­ją­ce w me­dy­ta­cję trans­cen­dent­alną. Po­nie­waż na dru­gim spo­tka­niu za­pra­gnął przejść ini­cja­cję, mu­siał za­pła­cić sumę wy­so­ko­ści mie­sięcz­nej pen­sji.

Z nie­zwy­kłą gor­li­wo­ścią od­dał się co­dzien­nej me­dy­ta­cji, do kil­ku go­dzin prak­ty­ki dzien­nie. Nie­ustan­nie po­wta­rzał man­trę, aby po­wstrzy­mać wszel­ką ak­tyw­ność umy­sło­wą, kry­tycz­ną i za­wie­sić dzia­ła­nie swo­je­go oso­bo­we­go ja.

Po pew­nym cza­sie za­czął od­czu­wać trud­no­ści z kon­cen­tra­cją, bez­sen­ność, prze­stał in­te­re­so­wać się oto­cze­niem, po­ja­wi­ły się też u niego trud­no­ści z pro­wa­dze­niem roz­mo­wy. Co­dzien­ne ży­cie sta­wa­ło się trud­ne do znie­sie­nia.

Pra­gnie­niem Ja­cqu­es’a było, aby przez tech­ni­kę me­dy­ta­cyj­ną osią­gnąć „świa­do­mość Jed­ni”, prze­zwy­cię­że­nia tego, co spra­wia, że czło­wiek nie czuje się bo­giem, czy­li re­ali­za­cję wła­snej bo­skiej natury.

Hin­du­ski bóg nie jest żywą i ko­cha­ją­cą oso­bą, lecz nie­oso­bo­wą ener­gią ko­smicz­ną, ca­ło­ścią stwo­rze­nia, w któ­rej moż­na się roz­pły­nąć po­przez ćwi­cze­nia i tech­ni­ki me­dy­ta­cyj­ne. Dla tych na­tu­ra­li­stycz­nych religii każ­dy z nas, już ze swej natury, jest bo­giem.

Cho­dzi tyl­ko o to, aby czło­wiek sobie to uświa­do­mił i roz­to­pił się w bogu, zgod­nie z po­ku­są skie­ro­wa­ną do pierw­szych lu­dzi: „bę­dzie­cie jak bo­go­wie”, o któ­rej pi­sze Księ­ga Ro­dza­ju (3, 5).

In­ten­syw­na me­dy­ta­cja do­pro­wa­dzi­ła Ja­cques’a Ver­lin­dego do ta­kie­go sta­nu psy­chicz­ne­go, że stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i stał się nie­zdol­ny do wy­ko­ny­wa­nia swo­jej pra­cy na­uko­wej.

Wziął więc urlop wy­po­czyn­ko­wy i wy­je­chał do Indii, aby w Hi­ma­la­jach, pod kie­run­kiem guru Ma­ha­ri­shie­go do­sko­na­lić się w tech­ni­ce me­dy­ta­cji.

W czwar­tym roku po­by­tu Ja­cqu­es’a w hin­du­skiej aśra­mie pew­ne­go dnia przy­je­chał tu­ry­sta z Eu­ro­py. Ver­lin­de wspo­mi­na:

„I ten czło­wiek za­py­tał mnie:

Czy ty kie­dy­kol­wiek by­łeś chrze­ści­ja­ni­nem?

Od­po­wie­dzia­łem:

– Tak.

I wte­dy on mnie za­py­tał:

– A Je­zus? Kim On dla cie­bie jest te­raz?”

Kie­dy wy­mie­nił imię Je­zu­sa, coś bar­dzo dziw­ne­go sta­ło się ze mną. To imię jak­by wstą­pi­ło w głąb mo­je­go ser­ca i obu­dzi­ło we mnie naj­głęb­sze pra­gnie­nie Boga. W jed­nym mo­men­cie po­czu­łem, że Jezus jest obec­ny z całym swo­im nie­skoń­czo­nym mi­ło­sier­dziem, a taki Bóg, którego się lę­ka­łem, po pro­stu nie ist­nie­je.

Zro­zu­mia­łem, że je­dy­ny Bóg, któ­ry ist­nie­je, to ten, któ­ry jest pe­łen mi­ło­sier­dzia i pełen czu­ło­ści w sto­sun­ku do mnie. Je­zus przy­szedł za mną szu­kać mnie aż w Hi­ma­la­jach. Cze­kał z wiel­ką cier­pli­wo­ścią, kiedy ja zwró­cę się do Nie­go.

Kie­dy uświa­do­mi­łem so­bie Jego bli­skość oraz nie­skoń­czo­ną mi­łość i mi­ło­sier­dzie, jaką mnie ogar­niał, za­la­łem się łza­mi żalu i ra­do­ści. Ra­do­ści z po­wo­du tego, że Bóg, któ­re­go szu­ka­łem, sam mnie od­na­lazł i oka­zał się Bo­giem peł­nym czu­ło­ści i mi­ło­sier­dzia.

Rów­no­cze­śnie były to łzy wiel­kie­go żalu, po­nie­waż zda­łem so­bie sprawę z tego, jak bar­dzo Je­zus mu­siał prze­ze mnie cier­pieć. Zo­ba­czy­łem, jak wie­le bólu spra­wi­łem Je­zu­so­wi, szukając wody ży­cia w po­pę­ka­nych cy­ster­nach, za­miast ją pić, wy­pły­wa­ją­cą z Jego Ser­ca peł­ne­go mi­ło­ści.

Zro­zu­mia­łem i zo­ba­czy­łem z cał­ko­wi­tą pew­no­ścią, że Je­zus żyje. Nie tyl­ko żyje, ale to wła­śnie On jest ca­łym moim ży­ciem i że nie po­wi­nie­nem szu­kać spo­so­bu na zjed­no­cze­nie się z ener­gia­mi ko­smicz­ny­mi, ale uznać, że Je­zus jest ży­ciem, świa­tłem, szczę­ściem i że wy­star­czy po pro­stu wy­cią­gnąć ręce do Tego, któ­ry jest moim Zba­wi­cie­lem” (cdn.).
źródło: milujciesie.org.pl

One Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *