Kiedy patrzę na białą Hostię – ja walcząca ateistka, nagle doświadczam fali gorąca, przeszywającej moje ciało. Cała się trzęsę w sercu czuję żywy ogień – Miłość… czy to jest miłość…? Łzy płyną strumieniami po mojej twarzy i płaczę w głos. Nie mogę się uspokoić.
Ateizm, fascynacja złem
W moim rodzinnym domu nie rozmawiało się o Bogu i nie uczestniczyło, w niedzielnych Eucharystiach. Mój kontakt z Kościołem był podczas chrztu i Pierwszej Komunii Świętej, po której nie przekroczyłam progu świątyni, przez 23 lata. Pamiętam krzyż, wiszący w domu, który był dla mnie jedynie kawałkiem drewna.
Od dziecka słyszałam, że Kościół, księża to samo zło. W szkole podstawowej na lekcji religii kłóciłam się z katechetą, przytaczając słyszane w domu, kościelne wykroczenia. Byłam jedyną osobą w szkole, która odmówiła przyjęcia sakramentu bierzmowania, byłam wtedy niesamowicie dumna z siebie. Chciałam być buntowniczką, która łamie wszelkie konwenanse. Trzymałam z odmieńcami o poglądach podobnych do moich i zbliżonym wizerunku – ostry makijaż, czarne włosy, czarny strój i czarne serce…
Nosiłam okultystyczne i satanistyczne symbole. Bardzo mi imponowało, w jaki sposób patrzą na mnie ludzie z mojego miasteczka. Nie kryli zgorszenia i lęku, niektórzy stroili sobie ze mnie żarty. Słuchałam ciężkiej muzyki metalowej i rockowej; mrocznej, z tekstami satanistycznymi i teledyskami obrazoburczymi. Im głośniej, tym lepiej; wulgaryzmy zamiast przecinków. Zaczęły mi wpadać w ręce kolejne książki o spirytyzmie, okultyzmie, satanizmie, wampiryzmie. Z chorą fascynacją zgłębiałam informacje o demonach i przebieg czarnej mszy. Pojawiło się też wróżbiarstwo, tarot, chiromancja i wizyty u medium.
Byłam zachwycona, gdy podczas jednej z sesji usłyszałam, że w poprzednim wcieleniu byłam czarownicą. Bardzo chciałam poznać przyszłość, posiąść wiedzę tajemną. Buszowałam w sklepach ezoterycznych. Jeśli film i literatura nie zawierały wystarczającej ilości brutalnych scen, krwi i morderstw, nie były godne mojej uwagi.
Kpiłam z Boga i ludzi wierzących, bo byli dla mnie głupcami, którzy nie potrafią w życiu walczyć o swoje. Udostępniałam bluźniercze i antyklerykalne treści, a kościół był ostatnim miejscem, w którym postawiłabym stopę. Fascynowało mnie zło, cała otoczka tajemniczości, a pokora, dobro i łagodność były dla mnie wyrazem słabości i głupoty. Uznawałam tylko oko za oko… Jeśli ktoś mnie w jakikolwiek sposób skrzywdził, odpłacałam z nawiązką, bo byłam mściwa. Popierałam eutanazję i aborcję. Wielokrotnie deklarowałam, że w razie „wpadki” nie zawahałabym pozbyć się „problemu”…
Lata mijały…
Depresja i agresja były moimi wewnętrznymi stanami, poczuciem beznadziei i pustki, której nie mogłam niczym wypełnić. Pierwsze myśli samobójcze zaczęły się u mnie, kiedy miałam kilkanaście lat. Czułam w tamtym czasie nienawiść do ludzi i samej siebie. Uznałam, że potrzebuję pomocy psychiatry. Jedne antydepresanty, drugie, trzecie. Nic… Słyszałam od lekarza, że to niemożliwe, że nie czuję poprawy, a może oszukuję i wcale tych pigułek nie zażywam?
Potrafiłam leżeć w łóżku przez cały dzień, bo nie miałam siły wstać. Płakałam bez powodu, a po chwili potrafiłam rzucać o podłogę czym popadnie. Zalewała mnie ciemność, coraz gęstsza… Pojawił się alkohol (czasem kilka razy w tygodniu), ale nie pomagał.
Pewnego dnia usłyszałam o apostazji i chciałam to zrobić. Nie chciałam mieć nic wspólnego z Bogiem, nic wspólnego z Kościołem, powtarzałam, że kiedy umrę, chcę mieć świecki pogrzeb bez księdza.
Spotkanie z Miłością
Kiedy byłam na etapie szukania informacji o tym, jak oficjalnie wypisać się z Kościoła, usłyszałam o Mszy z intencją o uzdrowienie duszy i ciała. Zareagowałam śmiechem i zaskoczeniem, bo jak można wierzyć w coś takiego, ale postanowiłam udowodnić tym naiwnym ludziom, że to tylko gra na emocjach. Pojechałam. Mały, drewniany, zabytkowy kościół pw. Świętego Michała Archanioła.
W jakich czasach żyjemy, żeby ktoś mówił o Bogu? Przecież Go nie ma… Nie istnieje.
Patrzę z pogardą na ludzi wokół mnie. Kapłan emanuje podejrzaną radością, a ja mam ochotę kogoś uderzyć, szarpnąć, opluć. Cokolwiek, byle dać upust wzbierającej we mnie wściekłości. Tłok. Chcę wyjść. Jest mi słabo i duszno…
Zaczyna się adoracja. Co to właściwie jest? Nigdy wcześniej nie brałam w niej udziału. Ciemnogród znowu klęka. Ja siedzę całe przedstawienie. Nikt mnie do niczego nie zmusi.
Patrząc na białą Hostię, ja – walcząca ateistka, nagle doświadczam fali gorąca, która przeszywa moje ciało. Cała się trzęsę. W sercu czuję żywy ogień.
Łzy płyną po mojej twarzy strumieniami i płaczę w głos, nie mogę się uspokoić… Czuję na sobie spojrzenia tych, z których jeszcze przed chwilą drwiłam.
Słyszę pieśni wielbienia, ale mam wrażenie, że jestem poza tym wszystkim. Jestem w intymnej relacji ze Stwórcą, jakby nie było w świątyni nikogo innego. Tylko On i ja. Wtłacza do mojej duszy swoją obecność, jak ocean czułości na suchą, spękaną ziemię. Jeszcze… Jeszcze, proszę… Pragnę, aby to doświadczenie trwało w nieskończoność. Jest bardziej realne i przejmujące niż wszystko, czego do tej pory doświadczyłam. Patrzę na krzyż przy ołtarzu. Już nie jest kawałkiem drewna. Bóg tak umiłował świat, że dał swojego Syna, by przez Jego śmierć i zmartwychwstanie, zbawić świat. Również mnie… To wszystko jest prawdą objawioną w moim wnętrzu.
Wychodzę z kościoła. Jest grudzień, kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Nadal się trzęsę. Nie jestem w stanie mówić. Wiem, że coś się zmieni. Nie wiem jeszcze, że zmieni się wszystko… Łaska – ogromna, niezasłużona, wskrzeszająca…
Spowiedź po 23 latach i duchowa walka
Patrzę na ludzi w kościele: kiedy wstają, kiedy klęczą. Nie wiem nic. Uczę się modlitw. Potrzebuję instrukcji obsługi różańca. Uczestniczę w kolejnych Eucharystiach z modlitwą o uzdrowienie, gdzie towarzyszą mi łzy oczyszczenia i przejmująca miłość, której nie można wypowiedzieć słowami.
Pragnę Boga bardziej niż czegokolwiek do tej pory. Duch Święty z ogromną czułością dotyka mojego serca, jego ran i ciemności. Uzdrawia mnie, uwalnia i oczyszcza. Pragnę wyznać grzechy.
Przez tydzień przygotowuję się do spowiedzi generalnej. Proszę Ducha Świętego o światło i odwagę. Zapisuję kilka kartek. Umawiam się z kapłanem na spowiedź – rozmowę. Mówię jednym tchem, przez prawie dwie godziny, bez przygotowanych notatek. Wychodzę lżejsza o nagromadzone przez 23 lata grzechy. Kraty w konfesjonale – jedyne, które dają wolność.
Moja druga Pierwsza Komunia. Moje serce chce wyskoczyć z piersi, mam wrażenie, że się unoszę, czuję niesamowite ciepło i miłość. Przyjmuję Ciało Chrystusa. Nie symbol, nie opłatek, nie mąkę z wodą. Ciało Chrystusa. Bóg żywy i prawdziwy. Staram się być delikatna i czuła. Nie chcę Go skaleczyć, zranić. Przecież to sam Jezus. Konfrontacja Jego światła z moją ciemnością.
Po kilku tygodniach zaczynają się u mnie trudności z przyjmowaniem Komunii św. Doświadczam realnej walki – Duchowej i fizycznej. Kiedy przełykam Hostię, po chwili czuję, że wraca mi ona przez gardło. Jej brzegi są ostre i mam wrażenie, że kaleczą mój przełyk. Hamuję odruch wymiotny. Odczucie to utrzymuje się przez kilka godzin.
Codziennie to samo… Zbliżam się po Najświętsze Ciało z lękiem, co się za chwilę wydarzy, a jednocześnie z ogromną determinacją i pragnieniem. Jakbym słyszała wewnętrzne: „Przetrzymaj to!”.
Budzę się w nocy sparaliżowana. Nie mogę się ruszyć. Czuję lęk i ogromny ciężar, który mnie przygniata. Jestem przerażona. Duszenie powtarza się co jakiś czas. Śpię z różańcem oplecionym wokół dłoni. Czuję obecność złego ducha, który stąpa po moim łóżku. Zapalam egzorcyzmowane świece, modlę się. Płomień faluje, jakby ktoś chciał go zdmuchnąć.
Budzi mnie huk. Nasłuchuję. Boję się ruszyć. W końcu wstaję w poszukiwaniu źródła hałasu. Duża drewniana miska z jabłkami, mająca stałe miejsce na szafce w kuchni, leży teraz na podłodze w korytarzu, podobnie jak rozrzucone owoce…
Doświadczam różnych dręczeń. Słyszę w mieszkaniu warczenie psa. Nie mam psa… Czuję smród zgniłego mięsa, który towarzyszy mi przez kilka minut i znika w jednym momencie. Kiedy wsiadam do samochodu, roi się w nim od zielonych much, a kilka godzin wcześniej nie było ani jednej… Czasem pojawiają się u mnie napady niekontrolowanej złości.
Idę na spotkanie z egzorcystą. Otrzymuję kartkę z wypisanymi furtkami dla złego ducha. Zaznaczam, z czym miałam styczność, czyli prawie ze wszystkim. Po modlitwie dowiaduję się, że to dręczenia demoniczne.
Kapłan uznaje, że ktoś otaczał mnie gorliwą modlitwą. Przecież nikt się za mnie nie modlił… Nagle przypominam sobie czas, kiedy mam cztery, może pięć lat. Widzę babcię Marię, leżącą w łóżku u schyłku życia. Zawsze z różańcem. „Módl się za nami, grzesznymi”…
Mój Jezu… Dajesz mi siłę i determinację do pragnienia Ciebie. Nawet kiedy jest tak trudno. Przez tyle lat byłam marionetką w rękach złego ducha. Teraz próbuje mnie zastraszyć, zniechęcić, odzyskać.
Dręczenia demoniczne dla wielu to tylko temat przerysowanych horrorów. Nie trzeba wierzyć w istnienie i działanie szatana, by mógł on mieć realny wpływ na nasze życie. On walczy o każdą duszę…
Mogłabym zapytać: dlaczego Bóg do tego dopuścił? Przecież codziennie się modliłam, codziennie przyjmowałam Jego święte Ciało. Zmieniałam swoje życie. Gdzie On był? Był tuż obok mnie. Jak zawsze. Przez to doświadczenie umacniał mnie i moją wiarę. Pytał, jak bardzo Go pragnę. O to, czy będę wierna i kochająca tylko wtedy, gdy będzie łatwo i przyjemnie, czy również wtedy, gdy przyjdzie mi cierpieć i walczyć o naszą relację.
Ataki złego ducha się wyciszają. Przygotowuję się do bierzmowania. Marta Maria Faustyna. Apostołka Bożego miłosierdzia jest mi bliska.
Przemiana życia
Trafiam do wspólnoty charyzmatycznej, modlę się o charyzmaty. Pewnego dnia, kiedy biorę do ręki Pismo Święte, Hymn o miłości krzyczy do mojego serca. To doświadczenie tak silne i żywe… Słowo Boże jest ostre jak miecz.
Ze wstydem pytam samą siebie, jak mogę mówić, że kocham Boga, którego nie widzę, nie kochając człowieka, który jest tuż obok mnie. Modlę się o największy i najpiękniejszy z charyzmatów – miłość. Kilkanaście, czasem kilkadziesiąt razy dziennie powtarzam: „Weź moje serce z kamienia, daj mi serce z ciała”. Pragnę kochać, ale nie potrafię. Modlę się gorliwie w tej intencji, poszczę.
Pewnego dnia, klęcząc przed obrazem Jezusa Miłosiernego, ponawiam swoją intencję: „Jezu, tak bardzo chcę widzieć Ciebie w każdym człowieku”. W tym momencie widzę, jak oblicze z obrazu się zmienia, ukazując najróżniejsze twarze kobiet i mężczyzn, ludzi w kwiecie wieku i starców. Słyszę wewnętrzny, bardzo wyraźny i delikatny głos: „Nie zabraknie ci mojej łaski”.
W międzyczasie zatrudniam się w kolejnym eleganckim sklepiku. Ostrożnie układam w gablotach drogie, ekskluzywne zegarki. Pewnego dnia uświadamiam sobie, że to nie jest moje miejsce, nie moja droga. Odczytuję ten wewnętrzny stan jako zaproszenie do zmiany.
Po kilku tygodniach stoję pod klasztorem Sióstr Serafitek, prowadzących dom pomocy społecznej dla osób z niepełnosprawnością intelektualną i fizyczną. Nigdy nie miałam z takimi ludźmi styczności. Nie mam kierunkowego wykształcenia.
Dostałam pracę… Ja, manekin z galerii handlowej? Nigdy nie przewinęłam dziecka, wszystko mnie brzydzi. Co ja tu robię?! Pierwszy raz jednak kocham swoją pracę. Zdarzają się trudne dyżury, kiedy chcę wyjść i nie wracać. Ale wracam, bo Ty, Boże, mnie do tego uzdalniasz.
Odkrywam, że na chwałę Bożą można zmieniać podopiecznym pieluchy i wycierać im kapiącą z ust ślinę, dziękować za fizyczne zmęczenie i ból kręgosłupa. Na chwałę Bożą można być śmiesznym dziwakiem w oczach świata, bez ambicji na lepszy standard materialnego życia.
Wolontariat w hospicjum
Kiedy byłam poganką, bardzo irytowały mnie starsze osoby. Tak jakby kilkadziesiąt lat temu nie były młode, piękne i sprawne. Jakbym, patrząc na nich, nie patrzyła na siebie w przyszłości. Kiedy pojawiają się pierwsze myśli o wolontariacie w hospicjum, odrzucam je daleko, ale pragnienie towarzyszenia umierającym powraca.
Pierwszy pacjent, do którego podeszłam z wolontariuszką pokazującą mi oddział, to był półprzytomny mężczyzna. Przy jego łóżku stał plastikowy kubek z wodą, a w nim mała, zielona gąbka na patyczku. Kobieta obmyła jego spierzchnięte usta. Pamiętam, jak zaciskał wargi. Flegmatyczna łapczywość jest proporcjonalna do stanu. „Pragnę”… Jezus rozpięty na drzewie krzyża. Hizop, ocet, gąbka… Dziękuję, Panie Jezu, że mogę przy Tobie posiedzieć. Pozwól mi w każdej z tych osób widzieć Ciebie.
Przed każdą posługą powierzam się Maryi. Proszę, by wlewała we mnie czułość i dar modlitwy za umierających. „Teraz i w godzinę śmierci naszej” nabiera tu realnego znaczenia. „Dla Jego bolesnej męki…” przemyka w moich myślach.
Koronka do miłosierdzia Bożego to potężna modlitwa, która pomaga przeprawić się na drugi brzeg. Trwa walka o każdą duszę. Zły duch aż do końca próbuje ją wyrwać. Często podsuwa kłamstwa o braku Bożej troski, o obojętności Stwórcy wobec cierpienia.
Błagam Boga o litość, szczególnie dla tych, którzy do końca odrzucają sakramenty. Czasem czuję przynaglenie, by podjąć post w intencji konkretnej osoby, ofiarować za nią Komunię Świętą.
Dopiero w hospicjum odkryłam, jak cenne jest życiowe doświadczenie i mądrość starszych osób.
W tym miejscu widziałam najpiękniejszą małżeńską miłość. Mistrzostwo świata w wypełnieniu przysięgi małżeńskiej. Na dobre i na złe. W zdrowiu i w chorobie. Dopóki śmierć nie rozłączy…
Jezu, w domu Twego Ojca jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to przecież byś powiedział. Kilka razy doświadczyłam ogromnej łaski uchwycenia spojrzenia człowieka odchodzącego, które rejestruje rzeczywistość dla mnie niewidzialną. Ten niesamowity, pełen zachwytu wyraz oczu i czasem podnoszące się ręce, jakby w geście odpowiedzi na czyjeś wyciągnięte ramiona…
Posługa w hospicjum to rekolekcje mojego życia. Najpiękniejsze i najtrudniejsze. Uczą mnie pokory i wdzięczności za każdy dzień.
Relacja, bo Bóg to osoba
Modlitwa: po prostu mówię do Ciebie. Przecież jesteś obok, bliżej mnie niż ja sama siebie. Jestem Twoim dzieckiem. Kochanym bezwarunkowo, mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Nawet wtedy, gdy bluźniłam z uśmiechem na ustach.
Wszechmogący Boże, nie możesz tylko jednego. Nie możesz nie kochać, bo jesteś czystą, miłosierną Miłością. Bóg, który tęskni za swoim stworzeniem.
Nie lubię słowa „Ojciec” – brzmi surowo. Modląc się, mówię: „Tatusiu nasz, któryś jest w niebie…”. Chcę być jak dziecko, które wyciąga z ufnością ręce i wspina się na kolana Taty, bo wie, że nigdzie nie będzie bezpieczniejsze, tak bezwarunkowo przyjęte i objęte opieką. Skoro On karmi podniebne ptaki i przyodziewa kwiaty, to o ile bardziej troszczy się o mnie.
Coraz wyraźniej doświadczam Bożej Opatrzności, zwłaszcza wtedy gdy przestaję się martwić o doczesne sprawy, a zaczynam ufać. Kiedy nie pokładam nadziei w sobie, a tylko w Nim. Dzieją się cuda. „Jezu, ufam Tobie!”.
Nie wyobrażam już sobie dnia bez codziennej Eucharystii – jest ona dla mnie prawdziwym Pokarmem. Umacnia mnie i przemienia moje serce.
Jeśli naprawdę kogoś kochasz, chcesz chodzić na spotkania z ukochaną osobą jak najczęściej. Uczę się, czym jest adoracja, kiedy to Chrystus bardziej patrzy na mnie niż ja na Niego. Nawet na ułamek sekundy nie traci mnie z oczu. To czas, kiedy kładę u Jego stóp swój grzech i brak cierpliwości do samej siebie, wszystkie swoje słabości i wszystkie ciemności. On pragnie dotykać tego, co najtrudniejsze. Przenika mnie i zna mnie.
Do spowiedzi chodzę co dwa tygodnie, czasem częściej. Duch Święty uwrażliwia moje sumienie. Kiedy zrani się najważniejszą Osobę na świecie, jest pragnienie, by powiedzieć: „przepraszam”.
Bóg nie potrzebuje mojej codziennej obecności na Mszy Świętej, modlitw, adoracji i uwielbienia. One niczego Mu nie dodają. To ja tego wszystkiego potrzebuję, by codziennie odkrywać, że poza Nim nie ma dla mnie dobra. Wszystko jest łaską.
Czy mogę mówić, że kocham Boga? To On rozkochuje mnie w sobie. Czy mogę mówić, że Go pragnę, skoro to On pragnie być pragnieniem? Czy mogę mówić, że poznaję Boga? Przecież to On odsłania się kawałek po kawałku…
Maryja – moja druga Mama. Często idziemy na wspólny spacer nad rzekę, do parku albo po prostu ulicami miasta. Między palcami przemykają kolejne paciorki różańca. Jedna tajemnica różańca to godzinna rozmowa. Przecież nie chodzi o ilość, ale o jakość, o zaangażowanie serca. Niepokalana z troską pochyla się nad sprawami każdego z nas. Nawet nad tymi najdrobniejszymi.
Oblubieniec
Przez tyle lat, kiedy żyłam z dala od Boga, szukałam szczęścia w kolejnych związkach. Nie znałam piękna relacji, która nie opierałaby się na obrzydliwie zdeformowanej seksualności. Dewiacje seksualne i coraz brutalniejsza pornografia. Wyzywający strój, który upodabniał mnie do prostytutki. Uzależniałam swoją wartość od obecności mężczyzny obok mnie. Wchodziłam z jednej relacji w drugą. Byłam rozpaczliwie głodna miłości. Moje serce wołało: „kochaj, przytul, bądź”…
Mojemu nawróceniu towarzyszy nawrócenie mojego partnera. Mieszkaliśmy jak mąż i żona, ale ja pragnę być czysta dla Jezusa, móc przyjmować Jego Ciało i żyć Dekalogiem. Nie wybiórczo, tak jak mi wygodnie, ale w całości. Skoro jestem świątynią Ducha Świętego, chcę, by miał On godne mieszkanie.
Stawiam sprawę jasno: albo żyjemy w czystości, albo kończymy naszą relację. Słyszę, że zwariowałam… Ja jednak wiem, że zdania nie zmienię. Bóg jest najważniejszy. Śpimy w osobnych pokojach.
Ogromna łaska czystości.
Zaręczyny, katechezy przedmałżeńskie, ale ja coraz wyraźniej czuję wewnętrzny niepokój. Jakby wewnętrzny głos chciał mnie z tej drogi zawrócić.
Życie u boku mężczyzny było dla mnie sprawą oczywistą. Inaczej nie wyobrażałam sobie przyszłości. A teraz… Oblubieńcza miłość Jezusa wypełnia mnie, jest zazdrosna. Przychodzi rozstanie…
Wyprowadzam się do sióstr zakonnych, u których pracuję. Tylko w ciszy można usłyszeć delikatny, Boży głos. Kaplica jest 20 kroków od mojego pokoju. Mój malutki azyl. Łóżko, szafa, regał z książkami, biurko, umywalka i lustro. To mój salon, sypialnia, wszystko… Minimalizm – to daje mi szczęście, nie wcześniejsze piękne, trzypokojowe mieszkanie z kominkiem.
Rozeznaję, że małżeństwo nie jest moją drogą. Nigdy nie czułam się bardziej kochana niż teraz, kiedy jestem „sama”. Nie mogę zatrzymać Bożej miłości tylko dla siebie. Pragnę ewangelizować, mówić o swoim doświadczeniu żywego Boga, który jest i czeka na zgodę, by wejść w życie człowieka i nadać mu sens. On potrzebuje naszego „tak”, by móc działać. Nie zrobi niczego na siłę.Nie spotkałam większego dżentelmena.
Dwa lata temu dożywotnio podjęłam krucjatę wyzwolenia człowieka w intencji alkoholików. Ja, która jeszcze niewiele wcześniej potrafiłam pić kilka razy w tygodniu…
Pragnę służyć chorym ludziom. Widzę ogrom łaski, która mnie do tego uzdalnia. A przede wszystkim pragnę budować relację ze swoim Oblubieńcem i wypraszać łaski dla innych. Modlę się za ludzi mijanych na ulicy.
Mam wewnętrzne przynaglenie i pragnienie pójścia za Nim w 100 procentach, ofiarowania swojego życia. Ten, którego przez tyle lat nie chciałam wpuścić do swojego życia, stał się całym moim życiem.
Z modlitwą w intencji każdego czytelnika
Marta, 33 lata
Kocham Cię…
Zastanawiasz się, do kogo te słowa?
Do Ciebie…
Czasem pytasz, gdzie jestem, gdy jest Ci tak trudno?
A może odsuwasz myśl o moim istnieniu?
Ja jestem. Tuż obok, zawsze.
Nie ma takiego grzechu, który sprawi, że przestanę Cię kochać. Wybaczę wszystko.
Tylko pozwól mi działać w Twoim życiu.
Zaufaj, proszę.
Przyjdź do Mnie i oddaj Mi wszystkie swoje troski.
Wezmę je na swoje ramiona, tak jak wziąłem krzyż.
Wiesz… kiedy moje poranione ciało upadało pod jego ciężarem, krew zalewała moje oczy, a gwoździe rozdzierały dłonie i stopy, myśl o Tobie dodawała mi sił.
Pozwól się kochać.
Tak bardzo tęsknię za Tobą.
Czekam.
Twój Jezus +
źródło: milujciesie.org.pl