News will be here

Dlaczego warto przychodzić na Eucharystię?

wiara katolicka_Eucharystia

Proste obliczenie 365:7= 52,14 pokazuje, że każdy niedzielny katolik, nie licząc świąt, uroczystości oraz Mszy okolicznościowych, spędza w roku kalendarzowym ponad 2 dni na Mszy św. Czy to dużo? Z jednej strony tak, a z drugiej strony nie. Warto jednak zastanowić się, po co przychodzimy na Eucharystię, skoro spędzamy tam aż tyle czasu.
Co prawda podzielone jest to na jednogodzinne – raty, oddzielone tygodniowymi przerwami, ale mimo wszystko, czas spędzony w kościele zobowiązuje nas do wnikliwszego rozważenia sensu systematycznego uczestnictwa w życiu katolickiej Wspólnoty.
Wychodząc z założenia, że czas to pieniądz, zapytajmy: „W jakim celu chodzimy na Mszę św.?

Przeprowadzona przeze mnie ankieta w szkołach gimnazjalnych, nie wypadła zbyt ciekawie. Przeważnie brakowało odpowiedzi, albo podawano argumenty: bo tak trzeba, „w końcu jesteśmy chrześcijanami, kazano mi. Istny monopol twierdzenia, że Eucharystia jest z obowiązku. Trzeba koniecznie tę tendencję zwalczyć. Z taką motywacją nie ujedziemy zbyt daleko. Spadające zainteresowanie Najświętszą Ofiarą pokazuje, że już powoli zaczynamy „jechać na oparach”.

Jak więc patrzeć na Eucharystię – Najświętszą Ofiarę?
Po pierwsze, jak na moment zatrzymania. Możemy sobie wyobrazić, że każde wejście do świątyni jest podobne do zaciągnięcia hamulca ręcznego i zatrzymania się z spiskiem opon. Co dzień biegniemy, załatwiamy wiele spraw. Kiedy wchodzimy do kościoła mamy okazję przejść przez wielkie drzwi i pozostawić poza nimi nasz pęd. Gdybyśmy chcieli tego dokonać w domu, mogłoby się nie udać. Sterta papierów przypomina nam, że nie skończyliśmy pracy. Nieumyte talerze zaczynają obrastać mchem, zresztą jest ich tak dużo, że w kuchni czujemy się jak w górach. Albo telefon, który gra ciągle to nowe melodyjki. W końcu nie służy już tylko do dzwonienia, ale odgrywa rolę miejsca dowodzenia konta na Facebooku, kilkunastu maili i bloga. To wszystko sprawia, że jesteśmy niewolnikami swojej codzienności, chociaż od tylu lat świętujemy już Polsce niepodległość. Kościół okazuje się więc ostatnim bastionem niepokonanym przez wroga. Świątynia oprócz umożliwienia przeżycia Eucharystii daje nam klimat oderwania się od spraw, które zaprzątają nam głowę. Nie okłamujmy się, że pomodlimy się w domu. Jeśli nie przyjdziemy do kościoła, może dojść do sytuacji, że w ogóle nie pomyślimy przez cały tydzień o Bogu.

Po drugie, Msza św. pozwala nam przeżywać wiarę z innymi ludźmi. Chociaż coraz częściej kreujemy się na indywidualistów, dostrzegamy, że w modlitwie wspólnotowej jest coś wyjątkowego. Gdy kościół pęka w szwach i nie możemy usiąść na kazaniu, czujemy się szczęśliwi. Zamiast denerwować się na proboszcza, dlaczego nie dorobił ławek, cieszymy się, że inni podzielają to, w co wierzymy. Eucharystia w kościele, w odróżnieniu do osobistej modlitwy, pozwala zobaczyć, że z tym Bogiem jest „coś na rzeczy”. Indywidualna modlitwa, chociaż może być prowadzona w bardzo barwny sposób, nie daje tak „namacalnego doświadczenia”, że jesteśmy częścią Kościoła. Siedząc i odmawiając najpobożniej Różaniec, nie usłyszymy, że ksiądz modli się w dzisiejszej Mszy za chorą mamę lub o radość wieczną dla Marii. Nie chodzi oczywiście o to, by promować plotkarstwo. Intencje pokazują nam wiarę innych. Ktoś powierza intencję kapłanowi, bo wierzy, że Bóg może pomóc. Każda intencja jest więc dowodem wiary ofiarodawców, a dla nas pstryczkiem w nos i pytaniem: „a czy Ty wierzysz, że Bóg poukłada także Twoje życie?”.

Po trzecie, Eucharystia daje kolejną sposobność do rachunku sumienia. Bez kolejki do konfesjonału, możemy otrzymać rozgrzeszenie z grzechów powszednich. Gdy słyszymy, że mamy przeprosić za grzechy, możemy zastanowić się, co „nie styka” w moim kontakcie z Bogiem. Po tym wszystkim odśpiewujemy „Kyrie elejson”, a „w polskiej wersji językowej”: Panie, zmiłuj się nad nami. Zresztą wielu spośród nas woli śpiewać po grecku, ponieważ gdy uświadomi sobie jak obraziło Boga, to aż wstyd śpiewać tak intymne słowa na cały głos przy wszystkich.

Po czwarte, przychodzimy na Mszę św. by zrzucić z siebie ciężar naszych przeżyć i trudności. Czym częściej uczestniczymy w Eucharystii, tym lżej się nam żyje. Może to brzmieć sielankowo, ale tak jest naprawdę. Trzeba wyjść z domu z tym, co nas boli. Nie można zamykać tego w czterech ścianach. Ukrywanie zła może spowodować, że zbyt bardzo się do niego przyzwyczaimy i sprawimy, że nasze wady zostaną „udomowione”. Kupimy dla nich karmę, miseczkę i położymy kocyk przy lodówce. Będą naszym nowym pupilem. Rada jest prosta: trzeba czasami wyjść na spacer ze swoją złością, a jeszcze lepiej, gdy ta przechadzka kończy się w kościele. Choćbyśmy mieli zaparkować przed świątynią wywrotką i łopatą przerzucać nasze problemy jak węgiel, Bóg wszystko przyjmie i spali w ogniu swojej miłości. Zresztą część Mszy zwana Ofiarowaniem, nie jest tylko po to, by ministranci nakryli ołtarz, a ksiądz zalał kielich wodą i winem. Ten moment jest ważny także ze względu na intymne przeżycie każdego z uczestników Liturgii. Na ołtarzu, obok hostii, patenty, mszału i mikrofonu, powinny leżeć nasze problemy. To wszystko, co nosimy w sercu powinno być na ołtarzu. Tylko czy my mamy wystarczającą wiarę, by podzielić się z Bogiem złem, do którego często zbyt bardzo się przywiązaliśmy?

Po piąte, Najświętsza Ofiara daje nam możliwość posłuchania Słowa Bożego. Nie mów mi tylko, że możesz poczytać Pismo święte w domu. Chociaż to prawda, to szczerze sobie odpowiedz, ile razy to robisz. Nie raz, kiedy zapytałem ludzi o to, czy mają Pismo święte, odpowiadali twierdząco. Kiedy zaś pada kolejne pytanie: Ile razy do niego sięgają, to odpowiedzi nie są już tak optymistyczne. Niestety tak to jest, że chociaż coś się ma, to nie znaczy, że się z tego korzysta. Powracając, Msza św. daje nam możliwość posłuchania Słowa Bożego. Trochę Starego i trochę Nowego Testamentu. A na dodatek, jako wisienka na torcie, możemy posłuchać kazania. Z odbiorem tego ostatniego bywa różnie. Są przecież lepsi i gorsi kaznodzieje. Ale trzeba pamiętać o jednym, że homilia jest częścią Liturgii Słowa. Co to oznacza? Otóż to, że przez słowa kapłana mówi sam Bóg. Treść homilii jest bowiem „uaktualnieniem” Objawienia sprzed dwóch tysięcy lat. Także, obojętnie jak by było nudno, zawsze warto zapamiętać choć jedną myśl, która może nam towarzyszyć do następnej Mszy św. Nie można traktować kazań jako „radosnej twórczości księży”. Gdy odniesiemy je do własnego życia, może to pomóc podtrzymywać życie Boże w codzienności.

Po szóste, uczestnicząc we Mszy świętej, łączymy się ze wszystkimi ludźmi na świecie. Modlitwa powszechna jest tego najlepszym przykładem. Słyszałem o starszych ludziach, którzy doceniają ten moment Eucharystii, ponieważ „można się czegoś dowiedzieć”. Traktują tę modlitwę jako skrót wiadomości. Mówią, że zamiast włączać telewizor, wolą posłuchać intencji modlitwy powszechnej. Dowiadują się podczas niej, co istotnego dzieje się na świecie. Gdzie wybuchły wojny, jak czuje się Ojciec święty, lub jaki jest stan moralności na świecie. Jest w tym wielka mądrość, bowiem jako katolicy (co tłumaczy się zresztą jako „powszechni”), powinniśmy interesować się losami całego świata. Nie można sobie powiedzieć, że najważniejsze jest tylko moje podwórko, a co najwyżej pomoc sąsiadowi za płotem. Msza św. uczy nas zainteresowania sprawami całego globu. Mamy pomagać także ludziom zza oceanu, zarówno poprzez rzucenie grosika na misje, jak i poprzez modlitwę za ofiary i ich agresorów.

Siódmym motywem, wymienianym na końcu, by najlepiej zapamiętać, jest spotkanie z żywym Bogiem. Stwórca nie chciał byśmy w naszej drodze do nieba byli skazani na samotność. Pozostawił nam siebie w Eucharystii. Bóg bardzo dobrze wie, że człowiek potrzebuje Jego materialnej obecności. Nie potrafi ciągle wyobrażać sobie, że gdzieś Bóg jest. Dlatego przychodzi On podczas każdej Eucharystii w znaku chleba i wina. Odbywa się to w sposób tajemniczy, bez akompaniamentu trąb i medialnego rozgłosu, by nie przestraszyć człowieka. Wyobrażasz sobie, co by było gdyby Bóg w pełnym swoim majestacie i potędze przemieniał się na ołtarzu? Mogłoby to przestraszyć ludzi. Nie byłoby już wtedy zresztą wiary i dowolności religii. Na pewno każdy wybierałby Boga. Niektórzy na pewno by tak chcieli. Ale czy wtedy moglibyśmy mówić o miłości do Boga? O wolnym wyborze, że kocham Go lub nie? Zresztą nie ma co tego roztrząsać. Trzeba zgodzić się na wolę Boga, że tak a nie inaczej zaplanował nasze zbawienie.

Podsumowując, warto się zastanowić, czy te 7 powodów, które są zresztą tylko namiastką bogactwa Mszy św., przekonują mnie do głębszego zaangażowania? Nie można podchodzić do Eucharystii rutynowo. Tutaj dzieją się ciągle nowe rzeczy. Inne teksty mszalne, różne fragmenty Pisma świętego oraz co najważniejsze, ciągle inaczej przemawiający Bóg. On wypowiada Słowa, których najbardziej w danej chwili potrzebujemy…
Ks. Piotr Śliżewski
źródło: ewangelizuj.pl