News will be here

Wszystko runęło jak domek z kart – świadectwo Piotrka

Jako młody człowiek szukałem szczęścia w pornografii, kradzieżach, bijatykach, alkoholu i narkotykach. Jednego dnia wszystko, co po swojemu budowałem, runęło jak domek z kart. Wydaje mi się, że takiego cierpienia wewnętrznego nie czułem jeszcze nigdy.

Czułem ciężar uzależnienia od narkotyków, papierosów, pornografii i od wielu innych rzeczy. Najlepsi przyjaciele odwrócili się ode mnie – mało tego, odkryłem, że tak naprawdę nigdy nie miałem prawdziwego przyjaciela, więc czułem ogromną pustkę i samotność.

Przychodziły mi też do głowy najgorsze myśli: byłem przekonany, że wszyscy chcą mnie zabić i miałem myśli samobójcze – tak natrętne, że myślałem, że zwariuję. Gdybym w tym momencie znalazł przycisk, który wysadziłby całą kulę ziemską w powietrze, to z pewnością bym go nacisnął.

Byłem ogołocony ze wszystkiego; uświadomiłem sobie, że moje życie to jeden wielki niewypał.

W głowie krążyły mi różne myśli i pytania. Dlaczego cierpię? Wiedziałem, że sam byłem winien wielu przykrych doświadczeń, które mnie w życiu spotkały. Były również przeżycia, których nie byłem winien, po prostu „zły los” mnie pokarał.

W tamtym okresie życia nie wierzyłem w Boga, który ingerował w moje życie, a wszystko, co się wydarzało, przypisywałem „losowi”.
Tam szukać ratunku

Tego dnia miałem przy sobie narkotyki i przyszła mi ochota zapalić trawkę albo „walnąć fetę” (wziąć amfetaminę), ale ogarnął mnie dziwny lęk, że to jeszcze bardziej mnie załamie – po prostu się bałem.

To był pierwszy raz, kiedy, mając narkotyki, sam z nich zrezygnowałem. Nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobiłem, zawsze chciałem jak najwięcej wchłonąć tego świństwa.

Zaraz potem przyszła pokusa, żeby pocieszyć się jakimś innym doznaniem, po którym nie będzie żadnych skutków ubocznych. Włączyłem Internet, chciałem chociaż na moment oderwać się od tego świata, który mnie przerastał i uciec w chwilę złudnej przyjemności.

Od młodych lat uzależniłem się od „gówna’’ przez duże G, jakim jest porno. Każde swoje niepowodzenie i trudność życiową topiłem w oceanie pornografii. Tym razem, o dziwo, nie było mi lepiej. Nie doznałem ulgi, nie doświadczyłem szczęścia i nie poczułem się bardziej męski. Po prostu nic. Wszystko zawiodło.

Żadna z moich dotychczasowych „baterii” życiowych tamtego dnia nie przyniosła mi ukojenia… Nie miałem już nikogo i niczego.

W tamtej chwili zobaczyłem, że w środku jestem otchłanią i mam niewyobrażalny głód. Zrozumiałem, że w moim wnętrzu jest pragnienie czegoś wielkiego i że nic, co jest dostępne na świecie, nie jest w stanie mnie zaspokoić ani wypełnić…

Cierpienie rodziło się stąd, że nieskończone serce chciałem zaspokoić skończonymi rzeczami, namiastkami…

Kiedy tak siedziałem bez nadziei, przyszła mi do głowy nieoczekiwana myśl, która nie była natarczywa, nie rodziła lęku czy przerażenia: była zupełnie inna niż wszystkie poprzednie.

W głębi odczułem zaproszenie, aby pójść do kościoła i tam szukać ratunku. Po chwili jednak miałem tysiąc kontrargumentów w głowie, by tego nie robić. Wypowiadałem w swym wnętrzu wręcz litanię nienawiści w kierunku Kościoła. Kłóciłem się sam ze sobą. Próbowałem zabić te słowa, które odzywały w środku mnie, ale nie zdołałem ich zagłuszyć.

W końcu trzeba było podjąć decyzję – idę albo nie idę, wóz albo przewóz, walczę albo poddaję się, wygrywam albo przegrywam, żyję albo umieram…

Jestem pewien, że nie zdecydowałbym się na takie posunięcie, gdyby nie tak mocny upadek oraz poczucie bezradności i samotności.

Teraz widzę, że takie chwile, gdy tracimy wszystko i wydaje nam się, że jesteśmy w dole, z którego nie ma wyjścia, potrzebne są w nam po to, byśmy mogli zapragnąć czegoś więcej – czegoś nieprzemijającego.

Ja przez całe swoje życie na tej ziemi szukałem szczęścia, które się nie kończy. Świat mi powtarzał, że tu, że tam jest spełnienie.

Byłem podekscytowany tym, że już mam w rękach szczęście, jednak po skosztowaniu go czułem się zawiedziony i widziałem, że znowu ktoś mnie oszukał, wyrolował. Dół się pogłębiał i coraz trudniej było z niego wyjść.

Tamtego dnia, gdy odczułem wezwanie, by pójść do kościoła, nie sądziłem, a nawet przez myśl mi nie przeszło, że w takim miejscu mogę odnaleźć coś, co będzie nieskończonym szczęściem…

W tamtym okresie byłem „spalony” u pewnych ludzi, którzy mnie poszukiwali, a nawet grozili mi śmiercią. Cierpienie mojej duszy było jednak tak bolesne i tak wykańczające, że przezwyciężyłem strach i po starannym przygotowaniu się, wybiegłem z klatki.

Starałem się iść bocznymi uliczkami, żeby nikogo nie spotkać i aby nikt mnie nie zauważył. Gdy mijałem jakąś grupę ludzi, spuszczałem głowę i przyspieszałem kroku. W końcu dotarłem do celu, byłem cały zlany potem ze strachu. Bardzo niepewnie otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.

Był to kościół pod wezwaniem św. Krzyża, gdzie miałem Pierwszą Komunię Świętą, z której pamiętam tylko ilość kasy, którą dostałem od gości. Potem bywałem tu rzadko, czasami przypadkowo na jakimś ślubie czy pogrzebie, ale i tak zawsze z wielkiego przymusu.
Wreszcie przyszedł czas

Usiadłem nieśmiało z tyłu. Nie chciałem rzucać się w oczy, ponieważ wiedziałem, że nie pasuję do tego miejsca. Bardzo się wstydziłem i czułem się hipokrytą. Rozglądałem się po całej świątyni, obserwowałem ludzi, w większości były to starsze kobiety w charakterystycznych moherowych beretach. W końcu zaczęła się Msza.

Gdy grupa kapłanów zajęła miejsce przy ołtarzu, z zakrystii wyłonił się jeszcze jeden ksiądz, który udał się w stronę „budki’’, zwanej fachowo konfesjonałem. Od razu zbiegła się grupa ludzi. Podchodzili pojedynczo i przez kratki szeptali coś w kierunku księdza.

Nagle poczułem wielkie pragnienie, żeby tak jak ci ludzie stanąć w kolejce i wyrzucić z siebie wszystko.

Idąc do kościoła, nie planowałem żadnej spowiedzi, wydawało mi się to absurdem.

„Po co mam opowiadać o swoim życiu gościowi, którego nie znam? W dodatku nie wiadomo, czy można mu zaufać. Kto wie, czy od razu po mojej spowiedzi nie pójdzie na komisariat, żeby mnie sprzedać, a wtedy na pewno pójdę siedzieć?”

– wiele takich wątpliwości przechodziło przez mój umysł. Jednak gdzieś w głębi serca czułem, że samo bycie tutaj nic mi nie da, że muszę zrobić krok dalej, czyli pójść do tego „gościa w sukience’’ i odkryć przed nim całe swoje wnętrze.

Zniechęcało mnie jednak również to, że nie wiedziałem, jak się spowiadać. Od czasu Pierwszej Komunii tak naprawdę chyba nie byłem u spowiedzi, a nawet jeśli byłem, to spowiadałem się na odwal i byle jak. Nie mogłem sobie przypomnieć, co się mówi na początku, nie wiedziałem, jak zacząć. Mimo to podszedłem i stanąłem w kolejce.

Moment oczekiwania był straszny, bardzo się wstydziłem, ale mimo wszystko chciałem być szczery podczas tej spowiedzi, nie chciałem nic zataić. To było bardzo trudne, bo przez całe życie wiele myśli dusiłem w sobie i cały czas kłamałem; nikt tak naprawdę nic o mnie nie wiedział, nawet najbliżsi.

Całe życie nakładałem na siebie różne maski. Wiedziałem, że wreszcie przyszedł czas, żeby je zdjąć i powiedzieć, jaki jestem naprawdę. Nie liczyłem na to, że spotka mnie coś niezwykłego, myślałem raczej, że ten ksiądz mi jakoś pomoże, na przykład materialnie. Wierzyłem, że zrobi coś, żeby mi pomóc, ale na pewno nie wierzyłem w istotę spowiedzi, jaką jest odpuszczenie grzechów przez Jezusa Chrystusa.
Całe niebo cieszy się twoim szczęściem

Nadeszła moja kolej. Przedstawiłem się i powiedziałem księdzu, że czuję się jak śmieć, a moje życie nie ma sensu. Potem opowiedziałem mu zarys swej historii, wyznałem wszystkie swoje uzależnienia, kradzieże, wszystkie rany i trudności, które mnie przytłaczały.

Wiem jedno, że w tym momencie byłem na maksa szczery, nic nie ukrywałem, otworzyłem się i pokazałem, jaki jestem naprawdę. Bardzo żałowałem tego wszystkiego, co wyznałem, ale chyba głównie dlatego, że widziałem, do czego mnie to doprowadziło.

Gdy zakończyłem swą wypowiedź, ksiądz jakby zamarł w konfesjonale i milczał. Czułem się niezręcznie, dziwiło mnie to, że tak milczy. Czekałem na jakieś słowa, na jakąś pomoc od niego. Myślałem, że zaoferuje mi doraźną opiekę lub zawiezie do jakiegoś ośrodka dla uzależnionych, albo że pomoże mi materialnie, abym mógł gdzieś wyjechać.

Natłok myśli przerwało pytanie, które ksiądz zadał mi z wielkim spokojem:

„Jak się nazywasz?”.

Przez chwilę poczułem się jak na policji, mimo to odpowiedziałem, że nazywam się Piotrek. Nastąpiła kolejna cisza, może trochę dłuższa od poprzedniej. Wydawało mi się, że ksiądz jest bezradny i nie wie, co powiedzieć. Wyglądało to tak, jakby szukał w głowie jakiejś myśli albo modlił się i błagał o natchnienie, żeby móc wydusić jakieś słowa, które sprawiłyby mi ulgę.

W końcu wypowiedział następujące zdanie:

„Wiesz co, Piotrek, całe niebo cieszy się twoim szczęściem”

i za chwilę powiedział jeszcze, żebym za pokutę odmówił jakąś modlitwę.

Wkurzyłem się. Byłem zażenowany tym, co do mnie powiedział. Po pierwsze: jakie niebo się cieszy? Przecież ja nie wierzyłem w żadne niebo. Po drugie: jakim moim szczęściem się to niebo cieszy? Przecież jestem nieszczęśliwy, uzależniony, samotny, niekochany, zrujnowany, wszystko mi się zawaliło, straciło dla mnie sens, a ten ksiądz wjeżdża ze zdaniem:

„całe niebo się cieszy twoim szczęściem”.

Poczułem się oszukany. Myślałem, że każdemu, kto tutaj przyjdzie, ci księża odpowiadają te same slogany:

„Bóg cię kocha”,

„Będzie dobrze”.

Miałem ochotę wstać, nawyzywać tego księdza i uciec z tego dziwnego miejsca. Teraz, kiedy to opisuję, dziękuję Bogu, że tego nie zrobiłem. Dziękuję Mu, że zostałem do końca i doczekałem najistotniejszego momentu sakramentu pojednania.

Cud miłosierdzia

Wiele osób skupia się na tym, jak duchowni skomentują ich grzechy: czy pocieszą, czy dadzą reprymendę. Dla wielu postawa księdza jest istotą tego sakramentu. Tak w rzeczywistości nie jest.

Chociażby ksiądz powiedział najmniej poruszający tekst, nawet gdyby nic nie powiedział, gdyby był większym grzesznikiem niż my sami – to nie jest to istotą spowiedzi, nie jest to tak naprawdę ważne. Najważniejszy jest końcowy moment, gdy zaczyna się regułka kapłana, gdy my żałujemy i on odpuszcza nam grzechy mocą swoich święceń kapłańskich w imię Trójcy Przenajświętszej.

Ja nie byłem wcale świadomy tego, co zaraz się miało stać, byłem przekonany, że już wszystko się dokonało, że ostatnia deska ratunku okazała się atrapą, że „wyimaginowany Bóg katolików” mi nie pomógł i nie sprawił cudownego uzdrowienia mojej duszy… Tak by się zdarzyło, gdybym nie doczekał do końca.

Po wypowiedzeniu zdania, że „całe niebo się cieszy moim szczęściem”, ksiądz przeszedł do kolejnego momentu i poprosił mnie, żebym żałował za grzechy. Na zewnątrz byłem zirytowany tą prośbą, ale gdzieś wewnątrz siebie całą swoją wolą zacząłem naprawdę żałować tego wszystkiego, co przed chwilą wyznałem. Następnie była jakaś krótka modlitwa przez niego wypowiedziana, po czym wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałem.

Przez kratki konfesjonału widać było skupienie na twarzy kapłana. Ostatnie zdanie wypowiedział z taką dokładnością i z taką świętością, jakby to nie było jego zdanie. Jakby był tylko narzędziem, przez które Ktoś potężniejszy od całego świata je wypowiada. Jakby tylko użyczał siebie, żeby przez niego dokonało się to wielkie misterium.

Zdawało mi się, że czas się zatrzymał, że coś potężnego, a przy tym nieskończenie dobrego, skupiło na mnie całą swoją uwagę. W pewnym momencie poczułem, że dla Kogoś jestem najważniejszy na całym świecie, a to zdanie zostało stworzone dla mnie. Ksiądz wypowiedział bardzo wyraźnie słowa odpuszczenia grzechów:

„Ja odpuszczam Tobie grzechy, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”.

Potem usłyszałem tylko trzykrotne puknięcie na znak, że następna osoba może podejść do tego tajemniczego zdroju i na znak, że dla mnie to już koniec – że mogę odejść już inny, wolny, usprawiedliwiony.

Byłem cały zalany łzami, płakałem, ale tak naprawdę nie wiedziałem, dlaczego płaczę. Czułem, jakby jakaś najczystsza woda wymywała cały brud, syf z moich wnętrzności. Szedłem przez kościół, czując się ogołocony, jakbym był zupełnie nagi fizycznie, ale przy tym wolny od wstydu.

Mój zewnętrzny szloch był niczym w porównaniu z tym, co przeżywałem wewnątrz. Czułem ogromną wolność, jakby ktoś mnie wyciągnął z więzienia lub jakbym wyszedł z ciemnej piwnicy na zieloną łąkę, gdzie słońce świeciło intensywnie.

Czułem, jakby ktoś mi wyrwał moje zgniłe, zardzewiałe, poranione, grzeszne serce i wstawił nowe, tętniące życiem serce niemowlęcia, które dopiero się narodziło i jest zupełnie zdrowe i niewinne.

Podczas spowiedzi oddałem Bogu swoje grzechy, które w momencie rozgrzeszenia utonęły w oceanie nieskończonego miłosierdzia. Znakomicie oddają to słowa Pana Jezusa z Dzienniczka św. Faustyny:

„Pisz, mów o Moim miłosierdziu. Powiedz duszom, gdzie mają szukać pociech, to jest w trybunale miłosierdzia; tam są największe cuda, które się nieustannie powtarzają.

Aby zyskać ten cud, nie trzeba odprawiać dalekiej pielgrzymki, ani też składać jakiś zewnętrznych obrzędów, ale wystarczy przystąpić do stóp zastępcy mojego z wiarą i powiedzieć mu nędzę swoją, a cud miłosierdzia okaże się w całej pełni” (Dz. 1448).

Dokładnie to przeżyłem i w tamtej chwili byłem na maksa pocieszony, ponieważ wyznałem całą swoją nędzę zastępcy Jezusa, jakim jest kapłan siedzący w trybunale miłosierdzia.

Nie byłem w żadnym znanym sanktuarium, ani nie odbyłem długiej pokutnej pielgrzymki, ani nie odprawiłem żadnego obrzędu, bo przecież nie znałem nawet pacierza. Trafiłem do zwykłego parafialnego kościoła, gdzie byli najzwyklejsi księża i cud miłosierdzia Bożego uobecnił się w całej pełni.

Moje doznanie, którego doświadczyłem, nie było spowodowane żadnymi czynnikami ludzkimi, psychologicznymi. Nic z tych rzeczy – wszystko się zmieniło, gdy kapłan zakreślił nade mną znak Krzyża Świętego i odpuścił mi grzechy, wtedy dokonał się cud w całej pełni. Przekonałem się o tym w późniejszych miesiącach, gdyż w tamtym momencie totalnie nie wiedziałem, co się dzieje.
Przedsmak raju

Eucharystia trwała, więc zająłem miejsce w ławce. Na początku kątem oka widziałem jeszcze spojrzenie ludzi skierowane w moją stronę, ale potem zostałem pochłonięty przez Świętą Liturgię.

Czułem, że jestem uczestnikiem czegoś wielkiego. Wpatrywałem się w ołtarz i z uwagą obserwowałem każdy ruch kapłana; było to takie tajemnicze i fascynujące. Samo patrzenie sprawiało, że się duchowo karmiłem i nie chciałem, żeby to się kończyło, czułem się bezpiecznie.

Nie sądziłem, że w trakcie tej Mszy czeka mnie coś jeszcze. W ciągu pół godziny miałem tyle pozytywnych wrażeń, jakich nigdy nie miałem. Bóg przekracza nasze oczekiwania i jest w stanie dać nam tak dużo, że nie jesteśmy w stanie tego pomieścić. Robi to dlatego, żebyśmy rozdawali i przerzucali na innych wszystkie otrzymane łaski.

Mój kochany Ojciec przygotował dla mnie, swojego marnotrawnego syna, niezwykłą ucztę. I mimo tego, że nie byłem godny, bo prowadziłem hulaszcze życie, i mimo że byłem już na poziomie świni i żywiłem się strąkami i ułomkami, Ojciec wejrzał na moją nędzę, którą wyznałem Jego zastępcy.

Nastąpiła cisza, wszyscy wierni klęczeli, ksiądz podniósł Białą Hostię wraz z kielichem i wypowiedział słowa:

„Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata, błogosławieni, którzy zostali wezwani na Jego ucztę”.

Po tych słowach ludzie pod nosem coś odpowiedzieli, ja oczywiście nie wiedziałem, co się mówi, więc przemilczałem. Zostały mi w głowie te cztery słowa:

„Błogosławieni, którzy zostali wezwani”.

Doznałem olśnienia. Pomyślałem sobie, że to przecież o mnie chodzi, to ja zostałem wezwany. Bo gdy dzisiejszego ranka siedziałem pogrążony w narkomanii i nędzy grzechu, przyszła mi do głowy myśl, żeby iść do kościoła.

„To Bóg mnie wezwał!”

– prawie krzyknąłem z radości i euforii. A jeżeli byłem wezwany, to i błogosławiony – przecież tak powiedział ten ksiądz. Ale co to znaczy „błogosławiony”? Byłem tak zajęty rozkminianiem tego wszystkiego, że omal nie przegapiłem najważniejszego: ludzie wstawali i szli procesyjnie w stronę księdza, który udzielał Komunii Świętej.

Pomyślałem sobie, że ja też wstanę i przyjmę Komunię. Nie wiedziałem tak naprawdę, o co w tym chodzi i w jakim celu przyjmuje się ten Biały Chleb. W tamtym momencie wiedziałem, że jest taka tradycja w Kościele.

Od dziewiątego roku życia, po uroczystościach pierwszokomunijnych, ludzie przyjmują ten opłatek i na tym moja wiedza eucharystyczna się kończyła. Nie wiedziałem, że katolicy wierzą, że w tym Białym Chlebie jest obecny sam Bóg.

Idąc w kierunku księdza, obserwowałem ludzi, ażeby wiedzieć, jak się zachować. W końcu nadeszła chwila, gdy starszy ksiądz podszedł do mnie, wyciągnął z kielicha Białą Hostię i udzielił mi Pana panów i Króla królów, jak powiedział św. Tomasz z Akwinu.

Przyjąwszy Komunię św., przyjąłem też wiarę w to, że przed chwilą Bóg Wszechmogący – Jezus Chrystus, narodzony z Maryi Dziewicy, umęczony, przybity do krzyża za moje grzechy i zmartwychwstały, przyszedł do mojego serca i w nim zamieszkał, ogłaszając wyzwolenie mnie z mocy diabła i grzechu.

To była najpiękniejsza chwila w moim życiu, przedsmak raju. Chciałem śpiewać i wielbić Boga i mimo że na zewnątrz nie wydobywał się ze mnie głos, wiem, że moja szczera cisza w głębi serca była dla Jezusa najpiękniejszym hymnem pochwalnym.

W Eucharystii odkryłem źródło wody żywej, wypływającej z Serca Jezusa i obecnej w tabernakulum. Woda duchowa, która była obecna w Świętej Hostii, ugasiła moje najgłębsze pragnienia. Bo Jezus mówi w Ewangelii:

,,Kto do mnie przychodzi, nie będzie łaknął, a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie” (J 6,35).

Tamtego dnia odnalazłem lekarstwo na udręki mojego życia. Przez wszystkie lata szukałem tego, co mogłoby sprawić, że będę szczęśliwy. Myślałem, że tą złotą pigułką są narkotyki, alkohol, pornografia, agresja i pieniądze. Ale tylko Jezus dał mi pełnię szczęścia, dał mi dowód swojej miłości, miłości ukrytej w kawałku chleba – w Eucharystii.

Tamtego dnia czułem się bardzo ważny i wyjątkowy. Pierwszy raz od dawna odczułem, że coś znaczę, że nie jestem przypadkowo na tej ziemi, że moje życie ma sens. Odnalazłem swoją godność, swoją tożsamość umiłowanego i wspaniałego syna Jezusa Chrystusa, dziedzica Królestwa Niebieskiego. I tym postanowiłem się z Tobą podzielić.

Może czytasz to i nie czujesz się wspaniałym, umiłowanym przez Boga. Jeżeli tak jest, to znaczy, że bardziej słuchasz głosu świata niż głosu Ewangelii.

Chcę Ci powiedzieć, że pomimo tego, że Twoje życie jest trudne, pomimo wszystkich grzechów, które popełniłeś w życiu, mimo ran, które zadali Ci inni, jesteś niezwykle ważny, jesteś umiłowany przez Tego, który za Ciebie umarł, który wziął na krzyż Twój życiowy brud i wszystkie śmieci, które Cię przygniatają. On ukochał Cię najbardziej, „bo nie ma większej miłości nad tę, gdy ktoś swoje życie oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13).

Wystarczy tylko, że z głębi serca zawołasz jak niewidomy Bartymeusz:

„Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną grzesznym!”

i podejdziesz do spowiedzi z wiarą i skruchą, a doświadczysz odpuszczenia grzechów. Potem, gdy z oczyszczonym sercem przyjmiesz Jezusa w Eucharystii, będziesz mógł powiedzieć za św. Pawłem:

„Nie żyję już ja, lecz żyje we mnie Chrystus”.

Czy wiesz, że Bóg stał się więźniem tabernakulum i żebrze o naszą chwilę dla Niego? On jest, czeka, chce nas obsypać łaskami i błogosławieństwem. Po przyjęciu każdej Komunii Świętej w Twych żyłach nie płynie już Twoja krew, ale Krew Zbawiciela przelana za nas!

Można powiedzieć, że jesteś chodzącym tabernakulum, przechowującym Boga w swoim sercu. Czy Boża miłość nie jest ogromna?

Jeżeli jeszcze tego nie odkryłeś, zrób wszystko, aby to uczynić. Jeszcze dziś, nie zwlekając, leć z pośpiechem w kierunku konfesjonału, by doświadczyć tej miłości, która się tam nieustannie rozlewa. Następnie rozgłaszaj to, czego doświadczyłeś, tym wszystkim, którzy żyją w ciemności i pogrążają się w rozpaczy. Bo jeśli nie Ty, to kto?
Piotrek
źródło: milujciesie.org.pl

One Comment

  1. espada

    Czyzby swiadectwo Piotrka z Wyrwani z niewoli?;)) Brawo!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *